22 paź 2015

Eutotrip 2015 cz.2

...Jako, że przyjechałyśmy szybciej niż zakładał nasz najśmielszy plan Davisów jeszcze nie było w domu. Po chwili wahania zostawiłyśmy plecaki u ich sąsiadów i ruszyłyśmy na poszukiwanie przystanku autobusowego w stronę miasta. 
Dlaczego właściwie Norymberga? W ciągu ok 10 minut jakie zajęło nam planowanie trasy przez skype'a Norymberga wydawała się duża, dobrze skomunikowana i oddalona od Wrocławia o odległość możliwą do pokonania w 1 dzień. I tyle. Tymczasem okazało się, że pominięcie walorów turystycznych tego miasta jest z naszej strony sporym niedopatrzeniem.



Wysiadłyśmy z autobusu właściwie na ślepo zakładając, że jesteśmy już "dostatecznie w centrum" Na żadne plany nie było zresztą czasu. Ruszyłyśmy więc po prostu przed siebie. Kierując się zasadą "O, tam jest ładnie" przeszłyśmy z bardziej zaludnionego centrum przez coraz węższe uliczki na placyk otoczony kawiarniami i pubami. Ok godziny 19 w poniedziałek wszystkie ogródki przyrestauracyjne były pełne, panowała przyjemna atmosfera. Z tego placyku skręciłyśmy w sieć uliczek, natrafiłyśmy na piękny kościół, którego nazwy niestety nie zapisałam. Następnie trafiłyśmy w uroczą uliczkę, wyglądającą jak z bajki o Jasiu i Małgosi. Małe domki, prawie jak z piernika, nad głowami rozwieszone lampki choinkowe, w każdym oknie kwiaty, obok drzwi krasnoludki i zwierzaki z drewna. Wszystko przygotowane jakby zaraz miał się odbyć finał konkursu na najpiękniejszą dzielnicę. Okazało się, że jest to w 100% inicjatywa mieszkańców, którzy w ten sposób troszczą się o swoją okolicę. Dowiedziałyśmy się też, że jest to jedna z najstarszych zachowanych części miasta.




Czas niestety się skończył, więc wróciłyśmy do domu naszych gospodarzy. Było całkiem wielokulturowo jak na couchsurfing przystało: Lawrence jest Brytyjczykiem, a jego żona Peggy Amerykanką. Oboje uczą w liceum, a poznali się na praktykach w Norymberdze. Przy obiedzie miałyśmy więc okazję posłuchać najczystszego brytyjskiego i amerykańskiego akcentu. Trzypiętrowy, wyłożony po sufit książkami i planszówkami dom Davisów zasługuje właściwie na osobny post, ale nie będziemy się aż tak rozwodzić. Dodam tylko, że specjalnie dla gości z couchsurfingu przygotowane zostało całe poddasze. Po długich wieczornych rozmowach poszłyśmy spać i chyba nawet się wyspałyśmy.

DZIEŃ 2
Po szybkim śniadaniu dopakowałyśmy do bagażu szczoteczki do zębów , a same zapakowałyśmy się do samochodu Peggy, która zgodziła się nas podwieźć na stację benzynową po drodze do pracy.
Miejsce łapania wskazał nam Lawrence, jako że gościł wielu autostopowiczów i wszystkich tam wyrzucał z dobrym skutkiem. Znaczy, nie wracali do niego tego samego wieczora :) 
Pełne nadziei zabrałyśmy się za wymalowywanie naszych tablic "A6 west" i bardzo ambitne "France", Pomimo tak dobrego początku dnia dość szybko okazało się, że nie będzie tak łatwo się stąd wydostać. Z nieznanego nam powodu nikt nie jechał w naszym kierunku, natomiast sporo osób zaoferowało, że podwiozą nas do Czech.
Po nerwowym przestudiowaniu naszej mapy (tak, dopiero wtedy uznałyśmy, że może warto na nią zerknąć) okazało się, że znajdujemy się po złej stronie Norymbergi. Zmieniłyśmy szybko strategie autostopową z "Francja" na "Zabierzcie nas stąd" i to był chyba moment, w którym poznałyśmy Kristiana. Kristian był Niemcem, który jechał do Szwajcarii do pracy i nie mówił po angielsku. My byłyśmy jednak tak zdesperowane, że pomimo, że zdecydowanie nie planowałyśmy jechać przez Szwajcarię, zdecydowałyśmy się z nim zabrać.
Przez większość trasy jechało nam się całkiem przyjemnie i wesoło. Pomimo dość szczelnych barier językowych Kristian dowiedział się o naszych planach, a my o tym, że jedzie do pracy na 3 tygodnie, a potem wraca do rodziny, do Niemiec. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie wypadek na autostradzie, przez który utknęliśmy w korku. Godziny zaczęły mijać niepokojąco szybko,a my wciąż tkwiliśmy przed Zurichem. W pewnej chwili Kristian stwierdził to o czym myślałyśmy już wcześniej- nie uda nam się dziś wydostać ze Szwajcarii. Zaproponował coś czego nie zrozumiałyśmy, ale oczywiście zgodziłyśmy się- w końcu on prowadził. Zjechaliśmy z autostrady, przecięliśmy Zurich w godzinach powrotów z pracy (straszne korki- 3 samochody na jednego mieszkańca mają swoje minusy) I zjechaliśmy na jakąś szosę, a potem polną drogę wijącą się między wzgórzami (w tym momencie, mnie paliły się już w głowie wszystkie lampki ostrzegawcze, Madzia natomiast pozostawała optymistycznie niewzruszona)
Tak trafiłyśmy na kemping w wioseczce w Szwajcarii, której nie ma na google maps.
Gdy wysiadłyśmy , troszkę skołowane, nasz kierowca wyjaśnił, że tutaj właśnie zatrzymuje się na czas pracy (miał swoją przyczepę), że woli takie łono natury i własny kąt niż hotele. Następnie poszedł przywitać się z właścicielem kempingu. Po chwili wrócił i oznajmił, że zakwaterował nas na poddaszu przy recepcji i, że wszystko już opłacone. Zbierając żuchwy z podłogi próbowałyśmy mu oddać nasze euracze (franków nie miałyśmy), ale kategorycznie odmówił ich przyjęcia. Powiedział, że rano z pobliskiej wioski odjeżdża autobus do centrum, z którego możemy wyruszać dalej w trasę. Następnie życzył nam dobrej nocy i poszedł do siebie.
Dalej trochę w szoku zakwaterowałyśmy się na tym poddaszu jak zalecił, a potem, korzystając z tego, że jeszcze było jasno wybrałyśmy się na spacer po Szwajcarii :)




c.d.n

Share:

17 paź 2015

Eurotrip 2015 cz.1

Czołem,
Najbliższe posty nie będą miały właściwie nic wspólnego z Mucią. Zrobiło się jednak tak zimno, ciemno i paskudnie, że postanowiłam wyciągnąć wciąż ciepłe wspomnienia z tegorocznej małej-dużej autostopowej wyprawy i przelać je na piksele. Wyprawa mała, bo raptem 2 tygodnie, oswojona i ucywilizowana Europa. Z drugiej strony duża, bo pierwszy raz autostop, pierwszy raz couchsurfing i pierwszy raz Hiszpania!
Plan był prosty: razem z Madzią (szerzej znaną jako człowiek bordera Totora) spotykamy się we Wrocławiu 14.09 i stamtąd ruszamy w stronę Hiszpanii przez Niemcy i Francję. Docieramy do Barcelony jak najszybciej się da i stamtąd przemieszczamy się wzdłuż brzegu Morza Balearskiego na południe. Następnie zawijamy na Madryt skąd mamy lot do Krakowa 1.10.
Plan ten powstał w oparciu o naszą znikomą wiedzę o trasach samochodowych i autostopie podpartą mapami Google. Na szczęście miałyśmy też mapę samochodową, która szybko okazała się najważniejszym elementem naszego wyposażenia. Zwłaszcza gdy nauczyłyśmy się jej używać.
Nie rozwlekając się już bardziej zapraszam na relację z naszego Eurotripa:

DZIEŃ 1
Chwila, nie..

DZIEŃ 0



Jednak Mucia musi być :) Ostatnie zdjęcie z Gdańska czyli Mocha pilnująca mojego prowiantu. Jak pewnie możecie się domyśleć, nasz budżet był dość ambitnie ograniczony, czego główną konsekwencją było wypełnienie 3/4 plecaka jedzeniem. Oprócz nieśmiertelnych vifonów i konserw miałam puree ziemniaczane, soczewicę, kaszę z warzywami, płatki owsiane i kotlety sojowe. Jeśli chodzi o lekkie, pożywne i niepsujące się jedzenie to płatki i soja są bezkonkurencyjne. Do tego dopakowałam 4 gorzkie czekolady, domowe owsiane ciasteczka i orzeszki ziemne. Głodować nie planowałyśmy, przynajmniej nie szybko.

Resztę bagażu stanowiły rzeczy niezbędne, udało mi się spakować w 35l plecak razem se śpiworem, co uważam za sukces własnej myśli strategiczno-technologicznej.

13.09 wsiadłam w pociąg do Wrocławia gdzie miałam się spotkać z Magdą. Nocowałyśmy u Soni- naszego pierwszego hosta, czyli niezwykłego człowieka, który zgadza się podzielić z tobą kanapą, łazienką, czasem czymś z lodówki, a przede wszystkim swoim czasem. W zamian nie oczekując w zasadzie nic. Takich dziwaków zrzesza portal couchsurfing.com.  i dzięki niemu właśnie nasza wyprawa była w zasadzie w ogóle możliwa. Wieczorem wybrałyśmy się na spacer po Wrocławiu. Dla mnie był to pierwszy raz w tym mieście i muszę przyznać, że mnie urzekło. Jako pierwsze trafiło na listę miejsc, do których trzeba wrócić,a lista ta wkrótce miała się bardzo rozwinąć.

DZIEŃ 1
Rano zostałyśmy odwiezione w pobliże wylotówki na Niemcy. I tutaj zaczęły się nasze małe problemy z planowaniem trasy, bo o ile na mapie Wrocław i Norymberga (nasz następny planowany przystanek) połączone są schludną, grubą linią, o tyle w praktyce żeby na tą linię wskoczyć musiałyśmy okrążać ją ze wszystkich stron, a w końcu przeciąć (czyt. przebiec ciężkim truchtem z całym dobytkiem na plecach) jedną z dróg szybkiego ruchu, aby dostać się na naszą maleńką stację benzynową. To był kolejny nieszczególnie mądry pomysł ponieważ, o ile stacje benzynowe są świetnym miejscem do łapania stopa, to na pewno nie te maleńkie zaraz na wylocie z miasta. 
Był to jednak moment, w którym zaczęło się objawiać nasze podróżnicze szczęście, które lubiło zaskoczyć nas w ostatniej chwili i uratować sytuację. My też je szybko polubiłyśmy :) 
Szczęście objawiło się pod postacią Pani Ani, która akurat wybierała się do Stuttgardu i zgodziła się nas zabrać. I tak można powiedzieć, że oficjalnie wyruszyłyśmy.
Pani Ania z sobie tylko znanych powodów (może wyglądałyśmy naprawdę żałośnie) zboczyła ze swojej trasy i zawiozła nas do Norymbergi prosto pod dom naszego następnego gospodarza- Lawrenca Davisa.



Tyle tytułem przydługiego wstępu, ciąg dalszy raczej na pewno nastąpi.


Share: