30 wrz 2016

Rumunia z psem cz.3

Nasza trasa wedle przewodnika rozpoczynała się wjazdem kolejką krzesełkową na wysokość 700 m.
Duma czy inne butne uczucia (i oszczędność) skłoniły nas do zrezygnowania z kolejki i rozpoczęcia podejścia z samego dołu.
I była to dobra decyzja! Po drodze spotkaliśmy bardzo towarzyską grupę krów, z którą się szybko zaprzyjaźniliśmy

W dobrych humorach dobrnęliśmy do końca wyciągu.
Otaczała nas sceneria jak z pocztówki. Kolejne krowy, zajęte swoimi sprawami, obok bacówka gdzie poczęstowano nas kawałkiem świeżutkiej bryndzy. Podziw nad tym serem nie opuszcza mnie do dziś, podobnie jak prawda, którą wtedy poznaliśmy- ser należy jeść patrząc się na góry. Wtedy smakuje najlepiej. Ruszamy dalej, trochę wypłoszeni przez nadjeżdżający tłumek rumuńskich rodzinek. 
Niedługo docieramy do pięknego jeziora otoczonego przez łagodne wzniesienia. Na szczęście to jeziorko okazuje się celem wycieczki 98% turystów, dalej idziemy już sami.




I to nie tak, że mijamy kogoś co jakiś czas, wymieniamy "cześć", nie. Jesteśmy kompletnie sami przez większość dnia, maszerując spokojnym tempem po rodniańskich szlakach. Dość szybko rezygnujemy z pasa i Mucia od tej pory zwiedza okolicę na własną łapę.
A śliczna jest to okolica. Żeby to jakoś opisać, chociaż wiem, że niewiele ma to sensu, porównałabym je do naszych Bieszczad. Szerokie przejścia, łagodne wzniesienia, strumyczki i trawa, trawa po horyzont. Podobieństwo oczywiście nieprzypadkowe, oba pasma należą do Karpat Wschodnich. Mimo podobieństwa, niech nikt kto był Bieszczadach nie ulega złudzeniu, że w Górach Rodniańskich nic na niego 
nie czeka. Wręcz przeciwnie!



Oczarowani widokami, nie zauważamy, że omijamy pierwszy szczyt na naszej trasie. Po przestudiowaniu mapy okazuje się, że nie jest to do końca wina naszego gapiostwa. Szlaki tutaj omijają szczyty, a kto życzy sobie jakiś zdobyć, w odpowiednim momencie musi z niego zboczyć i wspiąć się na szczyt na dziko. 
 No dobra, to zawracamy.


Oto dzielny Muczik na pierwszym szczycie w Górach Rodniańskich. Szczyt naturalnie nieoznakowany (poza tym stosem kamieni) Rumuńskie podejście do turystyki górskiej zakłada, że jeśli chcesz wiedzieć gdzie jesteś, sprawdź to sobie sam. Tak, nie jest to najlepsza dewiza i wynikną z niej problemy.
Tymczasem jednak- sukces!
Dobry humor opuści nas dopiero kilka godzin później kiedy zostaniemy otoczeni przez stado "pasterskich" psów. Chociaż faktycznie, nieopodal rozciągało się spore stado owiec tamte bestie w swoim zachowaniu przypominały psy co najwyżej obronne, a najbardziej po prostu dzikie. Grupa ok 6 otoczyła nas (nie wiemy jak mogliśmy do tego dopuścić). Zbiliśmy się w ciasną grupkę z Mochą po środku. Psy zaczęły krążyć wokół nas powolnym krokiem, warczały i bacznie się nam przyglądały.Nie mogłam się pozbyć wrażenia, że szukają najlepszego miejsca do atak, a jeśli jeden na nas skoczy, rzucą się wszystkie. Trwaliśmy w tej patowej sytuacji przez kilka bardzo długich minut, aż zauważyliśmy, że stadu towarzyszą ludzie.
Zaczęliśmy do nich krzyczeć, chyba po polsku, a oni ociągając się odgonili w końcu psy, nie żałując kija, wrzasków i wymachiwania rękami. Niechętnie psy odkleiły od nas głodny wzrok i się rozsunęły.
Muszę przyznać, że bardzo raźnie stamtąd spylaliśmy, wciąż czując na sobie te ciężkie spojrzenia.
Nie wiem jak bardzo realne było to niebezpieczeństwo, myślę, że wzbudziliśmy aż takie zainteresowanie też przez Mochę, która dla tych psów była totalną nowością. Nawet ona przez jakiś czas potem była przygaszona i spięta. Powiedzmy, pół godziny, bo potem zdawała się o sprawie zupełnie nie pamiętać.
Po tej i jeszcze kilku przygodach dotarliśmy! Gdzie? Zupełnie nie pamiętam.
Był to na pewno najwyższy szczyt w okolicy i nie jego nazwa jest warta zapamiętania, tylko te widoki! 




Trasa powrotna wypadała nam tą samą drogą, co okazało się wcale nie tak nudnym doświadczeniem. Wcześniej, nie wiedząc do końca czy możemy ufać informacjom dotyczącym szlaku, mocno się spieszyliśmy i nie poświęcaliśmy przyrodzie tyle czasu na ile zasługiwała. Za to w drodze powrotnej, mogliśmy się już rozkoszować pięknem okolicy i przy okazji szukać miejsca na nocleg. Mocha, jakby również wyczuła, że najbardziej emocjonująca część wycieczki już za nami, uspokoiła się, a wręcz zrobiła senna i marudna. Zmęczyła się faktycznie i nic dziwnego skoro oszczędzanie energii jest jej całkowicie obce, a sposobem na odpoczynek jest bieg 20 m przed nas i położenie się na 30 sekund zanim do niej dotrzemy.
Dość szybko więc zdecydowaliśmy się na bardzo atrakcyjną okolicę z własnym strumyczkiem i osłoną od wiatru w postaci grzbietu góry.
Muczik był chyba zbyt zmęczony żeby wykrzesać z siebie jakikolwiek entuzjazm (pierwszy raz w życiu będzie spała w namiocie!) 


Zmęczeni, ale zadowoleni zapakowaliśmy się wszyscy w śpiworki


Nie wiedzieliśmy jeszcze, że czeka nas baaardzo zimna noc, mało snu i dużo drżeniowej termogenezy. 
Jakoś tak wyszło, że nie pomyśleliśmy, że znajdujemy się na wysokości ok 2000m, a nasze śpiworki tak świetnie sprawdzające się w samochodzie 1500 m niżej, tutaj mogą już nie być takie niezawodne.
Brak porządnej karimaty również nie ułatwiał sprawy. Przed świtem, czyli w momencie największego zimna i najczarniejszej nocy skostniały Muczik został przymusowo zapakowany do mojego śpiwora i jakoś to dalej poszło.
Wiadomo, że nic tak nie uczy jak własne błędy, najlepiej te bolesne. Mam nadzieję, że jedna noc w górach z nieodpowiednim sprzętem była pierwszą i ostatnią taką lekcją.

Długo nie marudziliśmy, bo w nagrodę za przeżycie nocy zza płachty namiotu wyglądał do nas taki świt


Warto było!




Share:

28 sie 2016

Rumunia z psem cz.2- Maramuresz

...Polskę zjechaliśmy o dziwo bardzo sprawnie i przyjemnie.
Już drugi dzień rozpoczęliśmy od zwiedzania północnej strony Rumunii czyli Maramureszu.
Maramuresz to kraina historyczna podzielona między Ukrainę i Rumunię. Jak czytamy w naszym przewodniku, turystów przyciąga przede wszystkim zachowanym tam folklorem, tradycyjnym budownictwem i oczywiście górami.


 Jeśli chodzi o folklor- z początku byliśmy troszkę rozczarowani. Zamiast malowniczych wioseczek oglądaliśmy, cóż, wiochy. To wszechobecna bieda była tym co najbardziej rzucało się w oczy. Coraz mniej pewni siebie, przemieszczaliśmy się dalej i na szczęście co jakiś czas napotykaliśmy takie perełki:



Drewniane cerkwie, którymi w tej krainie może pochwalić się nawet najbiedniejsza wioseczka, rzeczywiście robiły wrażenie. Zwłaszcza jeśli stykamy się z tym budownictwem po raz pierwszy. Zarówno na zewnątrz jak i w środku są zupełnie inne od polskich kościołów i nawet jeśli architektura sakralna nie jest naszą pasją (a naszą nie jest) warto je zobaczyć.

Będąc w Maramureszu nie można nie odwiedzić "Wesołego Cmentarza". Jest to już kultowa atrakcja wioski Sapanta i całego Maramureszu. Nazwa  nie jest ani trochę przesadzona. Cmentarz składa się się z bardzo niecodziennych, kolorowych nagrobków, które przedstawiają moment śmierci pochowanego, lub, alternatywnie jego profesję czy pasję. I tak mamy tu całkiem wymowny grób prostytutki, kilka ofiar wypadków drogowych uwiecznionych w momencie potrącenia oraz..weterynarza. A nawet dwóch!




Rzeczywiście jest to Maramureszowe "must see", turystów było sporo. Wrażenie było tym dziwniejsze, że jeszcze kilka km wcześniej wioska wydawała się prawie wyludniona.
Nikt nie powstrzymał nas przy próbie wtargnięcia z psem, tak więc wtargnęliśmy :)



Faktyczna konfrontacja Mochi z Rumunami miała jednak dopiero nadejść. Zajechaliśmy do Syhotu Marmaroskiego, który aspiruje do nazwy miasta. Biedy ciąg dalszy. Spacerując z Mochą na smyczy zauważamy, że mijani ludzie patrzą na nas z obawą, a nawet przechodzą na drugą stronę ulicy. Nie widzimy też nikogo z psem na smyczy (zobaczymy dopiero jakiś tydzień później, w Transylwanii). Same psy natomiast są i to sporo. Wałęsają się pomiędzy budynkami, ale nie sprawiają wrażenia agresywnych, nikt też nie zwraca na nie zbytniej uwagi.
Pierwszy właściciel psa jakiego spotykamy to sprzedawca na straganie warzywnym. Rosły facet ok 30tki z wyraźną obawą zbliżył się do nas i zapytał kilkakrotnie czy Mocha "muszka". Zrozumieliśmy, że chodzi o gryzienie. Po naszych gorących zapewnieniach (polsko-migowy), że absolutnie nie muszka i można się przywitać, pan dał się przekonać i bardzo niepewnie pogłaskał Muciafona. Potem wyprostował się, już wyraźnie bardziej pewny siebie i oznajmił, że też ma psa. Gestem zaprasza nas za stragan, gdzie stajemy oko w oko (dosłownie, był mojego wzrostu) z szarą bestią szarpiącą się w naszą stronę na grubym łańcuchu. Ten pies, o ile był to faktycznie pies, składał się dosłownie z samych mięśni, wielkich szczęk i małych, wściekłych oczu. Uśmiechy nam troszkę bledną, kiedy na wzór Rumuna pytamy, choć znamy odpowiedź:
-Muszka?
-Daaa!- odpowiada uradowany.
Na szczęście dla nas, na tym kontakt ze zmutowanym psem się skończył. Tylko Mucia była zawiedziona.

Tego dnia zwiedziliśmy jeszcze zakon sióstr klementynek. Poza modlitwą zajmują się one opieką nad dziesiątkami klombów, kwietników i kobierców znajdujących się na tej niewielkiej przestrzeni. Razem z drewnianymi cerkwiami i wiatami stanowiło to bardzo uroczą całość. I tutaj Muczik został wpuszczony bez żadnych sprzeciwów.


Jeżdżąc od wioski do wioski, nie mogliśmy nie zwrócić uwagi na okazałe bramy, strzegące wejścia do zupełnie nieokazałych domostw. Kontrast momentami aż kłuł w oczy. Same bramy były nierzadko rzeczywiście piękne i misternie zdobione. Tym bardziej dziwiło jak mogą być połączone z rozpadającym się płotem. Ale cóż, miało to swój urok. Po drodze zaopatrzyliśmy się też w nieśmiertelną Palinkę, lepiej znaną pod nazwą śliwowica. Zainteresowanych informujemy, że ten specjał można nabyć wyłącznie na terenie Maramureszu, a nie, jak błędnie sądziliśmy, w całej Rumunii.



Pod wieczór kierujemy się do celu naszej dzisiejszej wyprawy czyli miejsca wypadowego w góry.
Jest nim dziwaczny, niedoszły kompleks turystyczny niedaleko miejscowości Borsa. Wielkie komunistyczne plany obejmowały budowę kompleksu-kolosa składającego się z kilku wielkich hoteli, wyciągu i reszty turystycznej zabudowy na wzór zachodnich górskich kompleksów. Na planach jednak się skończyło i nieskończone, zapomniane budynki stoją tam i straszą do dziś. Obok nich funkcjonuje kilka mniejszych, prywatnych pensjonatów i to w nich zatrzymują się turyści. My oczywiście wybraliśmy samochód :)
Ostatnie niespodziewane atrakcje wieczorne zapewniło nam stadko sporych kudłatych psów, które po zmroku wyłoniło się nie wiadomo skąd oraz wałęsający się samotnie koń. Tak, koń przechadzał się jakby nigdy nic między wcale dobrymi samochodami gości pensjonatów i raczył się kwiatami z przychodnikowych klombów. Co rusz znikał we mgle i się z niej wyłaniał i absolutnie nikt nie robił sobie nic z jego obecności.

W tych niecodziennych okolicznościach, spróbowaliśmy mimo wszystko zasnąć.
W końcu następnego dnia mieliśmy ruszyć w góry!






Share:

18 sie 2016

Rumunia z psem cz.1-przygotowania

Podróżniczy ciąg dalszy!
Mając do wykorzystania kawałek lipca, postanowiliśmy wybrać się na wakacje na szeroko pojęte łono natury.
Wstępne zamysły krążyły wokół haseł: góry, swoboda, plecaki, psy, przyroda, góry, tanio, zwiedzanie, góry,....góry, góry, góry.
Dobrze, więc góry!

Tym razem jednak, inaczej niż  w Lombardii, bardzo chciałam żeby mogły nam towarzyszyć psy.
Zrodziło to całą masę przeszkód, poczynając od trochę przygnębiającego "a gdzie mnie z tym psem wpuszczą" na transporcie kończąc. Uznaliśmy, że polskie góry, zwłaszcza w lipcu odpadają, a to ze względu na obowiązujące nieprzychylne psom przepisy oraz popularność wśród turystów. Wiem, że część Bieszczadzkich szlaków udostępniona jest dla zapsionych wczasowiczów, ale mimo swojego uroku tym razem się na nie nie zdecydowaliśmy. Poszukiwaliśmy czegoś dzikszego, mniej oczywistego, bardziej wymagającego...i tak padło na Rumunię.
Jeśli chodzi o transport, zdecydowaliśmy się na samochód ze względów czysto wygodnickich. Możliwość zapakowania do niego masy jedzenia, noclegu i przemieszczania się wedle woli była zbyt kusząca w porównaniu z bardzo nieprzewidywalnym stopowaniem (niemniej autostop z psem to coś co na pewno spróbujemy zrealizować)
Kiedy już pomysł zwiedzenia Rumunii stał się najbardziej prawdopodobnym wyjściem , zaczęłam gromadzić informacje o kraju jako takim oraz sytuacji i podejściu mieszkańców do tamtejszych psów. Kto wie co nieco o Rumunii może sobie wyobrazić jak brutalnie wypadła ta pierwsza konfrontacja:

Powyżej pierwsze trafienia google po wpisaniu hasła "Rumunia psy" O co chodzi?
Rumunia boryka się z problemem bezdomnych psów. Zaczęło się prawdopodobnie od masowych przeprowadzek ludności ze wsi do szybko rosnących miast. Zostawione same sobie wiejskie psy przeprowadziły się również. Nauczyły się funkcjonować w miejskim środowisku, zaczęły tworzyć stada i się rozmnażać...i rozmnażać.
W 2013 r. kiedy prawdopodobnie bezpański pies w Bukareszcie zagryzł czterolatka, prezydent Traian Basescu wezwał rząd do przyjęcia prawa pozwalającego na likwidację tysięcy bezpańskich psów wałęsających się po mieście. W praktyce wyglądało to tak, że psy były odławiane i albo ubijane na miejscu albo odwożone do przepełnionych schronisk, gdzie po 14 dniach podlegały "eutanazji" (eutanazja w cudzysłowie, gdyż z dobrą śmiercią nie miał ten proces prawdopodobnie wiele wspólnego)
Ten radykalny i niehumanitarny plan odniósł połowiczny sukces i liczba bezdomnych psów w Rumuńskich miastach bardzo się zmniejszyła. Niemniej, problem pozostał i będzie często powracał  w naszej relacji.
Faktycznie, jeśli chodzi o psy, informacje o eksterminacji tych bezdomnych były jedynymi, które znalazłam. Natomiast o samej Rumunii pisze się już dużo bardziej przychylnie. Wioski-skanseny, poniemieckie miasteczka, przyjaźni ludzie no i oczywiście góry, a nawet GÓRY, bo jest ich w Rumunii bardzo dużo. Najbardziej znane i najwyższe są Góry Fogaraskie, ale do wyboru mamy też Bucegi, Rodniańskie, Maramureskie i inne.
Ostatnim, upewniającym mnie w tej decyzji wydarzeniem było spotkanie podróżnicze poświęcone Rumunii. Prelegentka w ciągu kilku lat wracała tam wielokrotnie, raz jako większa grupa autostopowiczów w skład której wchodził wilczak. A więc da się!

 Pierwotny plan zakładał udział w wyprawie dwóch człowieków i dwóch psów. Chcieliśmy połączyć kilkudniowe górskie wędrówki ze zwiedzaniem rumuńskich miast i wiosek. W noc przed wyjazdem (najlepszy moment na niemiłe niespodzianki) dziewczyny miały krótkie, acz krwawe spięcie w pokoju i to ostatecznie przekreśliło powyższy plan. Niestety, i o tym też może kiedy indziej, ozikowa emocjonalność i brak poszanowania dla wszelkich sygnałów płynących ze środowiska często przyczynia się do powstawania konfliktów z innymi psami. Mocha co prawda, nigdy ich świadomie nie prowokuje, a negatywne emocje są jej obce, ale efekt pozostaje ten sam.
Nasza grupa skurczyła się więc do dwóch człowieków i jednego psa.
Wypakowaliśmy bagażnik biedronkowym dobrodziejstwem i ruszyliśmy!

c.d.n.


Share:

3 lip 2016

Muczik w podróży (?)

W tym roku poszczęściło mi się podróżniczo. Pomimo bardzo niesprzyjających warunków czasowych udało mi się zaliczyć Londyn i piękny kawałek Lombardii. O ile 3 dni w Londynie to zupełnie niepsi wypad i nie było mi szkoda zostawiać Muciafonka w domu, o tyle w Bergamo i Alpach mniejszych mój pies by się odnalazł. I jak zawsze, jej towarzystwo zapewniłoby nam kilka niespodziewanych przygód, sporo śmiechu i troszkę stresu. Byłoby warto.
Niestety Muczik został w Olsztynie, a to z powodu tanich linii lotniczych.
I tak, fantastycznie, że za niewielkie pieniądze i w wąskim zakresie czasowym można poodkrywać Europę. Naprawdę super, zwłaszcza, że stosunkowo niedawno było to nie do pomyślenia. Szkoda tylko, że za każdym razem gdy newsletter wskazuje mi kolejne czarujące miejsca od których odwiedzenia dzieli mnie parę kliknięć ( no, nie do końca, ale pomińmy szczegóły) wiem, że mój wesoły ciekawy świata piesek zostanie w domu jeśli ja zdecyduję się na wylot.
Nie dzieje się jej absolutnie żadna krzywda ( i o tym może kiedy indziej) natomiast ja wiem, że wspólna przygoda kolejny raz nas omija.
Wszystko wskazuje na to, że jednak nie tym razem! Coby nie zapeszyć  na tym koniec spojlerów podróżniczych.
Zamiast nich wrócimy na chwilę na własne podwórko czyli do Gdańska. Myślałam, że nie mam tu już wiele do zobaczenia, a była to bardzo głupia myśl. Nie mówiąc już o zwiedzaniu trójmiasta z psem, które to staje się coraz przyjemniejsze i prostsze. Pies staje się coraz milej widzianym stworzeniem, a są już też miejsca gdzie najpierw przywitają jego, a potem Ciebie. I to jest super!







Share:

28 maj 2016

Post jak post

Pah! Jeszcze 3 dni i dałoby nam to...bardzo długą chwilę internetowego milczenia.

Mówią, że milczenie jest złotem, zwłaszcza jak nie ma się nic ciekawego do powiedzenia. Mając na uwadze powyższe postanowiłam się nie obwiniać. Postanowiłam też napisać coś właśnie dziś, przed północą w sobotę mając w perspektywie 5 niewesołych zaliczeń w przyszłym tygodniu. Bardzo rozsądne zachowanie, sądzę, że nie tylko ja się z nim identyfikuję :)

Ale o czym to jak nie o oczywistym i cisnącym się na usta temacie - sezonu frisbee! O tym być nie może, bo nas nie ma!
Czemu nie ma? O, może to jest temat na krótki, pisemny wywód, ale nie dziś.
Dziś w ramach rozpisywania stwierdzę tylko, że oczywiście mi szkoda omijać to coroczne psiofruwające szaleństwo, zwłaszcza, że w tym roku objawia się w nowej, interesującej odsłonie.

Mówią, że co się odwlecze i tak dalej, więc nie będę i nad tym rozpaczać. Zwłaszcza, że realizuję inne plany, szeroko zakrojone, choć dość chybotliwe w swych założeniach. W związku z nimi może dojść do zmiany profilu tego bloga ze względu na tymczasowe rozstanie z jego głównym bohaterem.

Zobaczymy.

Na razie, żeby podnieść wartość merytoryczną tego mdłego wpisu dorzucam parę prawdziwie wiosennych zdjęć Niezawodnego Muciafona.
Oj potrzebowałyśmy tej wiosny :)






Share:

20 lut 2016

Marnowanie czasu?

Czasem wychodzimy z domu na pół dnia do lasu, na plażę, na trening, ze znajomymi. Po powrocie czujemy, że czas ten był dobrze wykorzystany, że zrobiliśmy COŚ. Czujemy to w zakwasach następnego dnia, zapisujemy (o ile jesteśmy skrupulatni) w treningowym dzienniczku, mamy fantastyczne zdjęcia czy po prostu z satysfakcją obserwujemy wpółmartwego psa wyciągniętego przez resztę dnia na kanapie.
Ja o wiele częściej jednak, bo kilka razy dziennie wychodzę na spacerki zupełnie nijakie. 10-15 minut po osiedlu, bo dojście na trawnik od frisbee zajmie mi tyle czasu, że musiałabym zaraz wracać (no i nie można ciągle tłuc frisbee), na polanę też za daleko, zresztą przecież jest ciemno, mokro, zimno i ponuro, a w ogóle to chcemy wrócić do domu zanim wdepniemy w jakąś kupę. I tak snuję się z tym psem, niby razem, a jednak osobno, myśląc o czymś, chociaż właściwie to o niczym. Zajęta planowaniem tysiąca rzeczy, które zrobię jak wrócę.
Ostatnio zaczęłam zmieniać podejście do różnych takich codziennych smuteczków i postanowiłam też dla własnej motywacji swoje świeże, choć dla wielu pewnie mało odkrywcze wnioski tu zapisać:


Bo może to właśnie jest to?
To co właśnie ma być w tej chwili i właśnie tak wyglądać. Może to nie jest irytujący przerywnik, zgrzytające ziarnko piasku w trybikach codziennych zajęć, może te 10 min nie jest nam zabrane tylko dane? Bądź co bądź, właśnie spędzamy parę minut ze swoim psem na mniej lub bardziej świeżym powietrzu. Dzięki temu prawdopodobnie dokładamy kilka sekund do przewidywanej długości swojego życia, do tego mamy chwilę, w której możemy skupić się po prostu na byciu sobie razem, od tak i już. Na obserwacji jego, jego reakcji, chodu, dostosowania swojego tempa. Oczywiście, każdy spacer jest też okazją do pracy nad różnorodnymi problemami behawioralnymi, oswajaniem strachów czy triggerów agresji, ekscytacji. Ale nawet jeśli po prostu sobie spacerujemy, nie jest to czas stracony. Inni ludzie nie mają takiego impulsu, wychodzą rano, wracają po południu i siedzą w domu nie wiedząc co dzieje się za oknem. Może nawet nie odetchną powietrzem innym niż to klimatyzowane. A my tak. Często spalinami, ale przecież nie tylko.
Więc może nasz dzień nie jest wypełniony mieszaniną przykrych obowiązków? Może wszystko zależy od naszego podejścia? A może powinnam odłożyć Thoreau zanim wyniosę się do samotni w lesie :)



Share:

3 sty 2016

youtube for the rescue

Mając zdecydowanie za dużo wolnego czasu, zaczęłam przeglądać szkoleniowe filmiki na youtube. Zaczęło się od rozmyślań nad szybko eskalującym problemem ostrzegawczego szczekania u Mochi ( gdzieś tam kiedyś pisałam, że mój ozik nie szczeka, cofam to bezpowrotnie) I tak, kiedy zastanawiałam się czy coś z tym zrobić akurat siedziałam przy komputerze i tak się kliknęło. Ocknęłam się po dobrej godzinie z bólem głowy i poczuciem lekkiego zniesamczenia : swoim własnym marnowaniem czasu, ale też zawartością tych bądź co bądź edukacyjnych produkcji.
 Sprawa jest przerażająco prosta. Twój piesek szczeka? Nie ma problemu, czekają już na ciebie tysiące filmików zawierające jedyną słuszną metodę oduczenia go tego okropnego nawyku. Ucieszy cię pewnie, że zajmie Ci to najwyżej jeden wieczór, a efekt będzie permanentny. Żadnego ryzyka, żadnych problemów. W końcu co może pójść nie tak skoro wykonujesz instrukcje głosu z internetu?
 Nie mówię, że kilkuminutowe filmiki instruktażowe nie mogą być pomocne. Sama się takimi inspirowałam, ale raczej w kwestii sztuczek niż pracy nad zaburzeniami behawioralnymi, a tutaj nie widzę takiego rozgraniczenia. I tak, to super, że wiedza szkoleniowa jest teraz łatwo dostępna, ale myślę, że potrzebna jest już jakaś doza doświadczenia i rozumu żeby tę wiedzę wykorzystać i dostosować do naszych potrzeb.

Patrząc bezkrytycznie  na te instrukcje mogłabym sprawić Muczi szkoleniowe kombo założone z odwrotnego kształtowania, impulse control i emanowania asertywną energią doprawionego zdrowym szarpnięciem z kolców.

 Inną sprawą jest zupełny brak realizmu jeśli chodzi o czas trwania uczenia się. Albo się o tym nie wspomina albo wręcz obwieszcza się, że efekty pojawią się po 5 minutach. Tendencyjny jest też dobór demo-doga (np. W filmiku o oduczeniu skakania na ludzi użyto goldena na granicy zapadnięcia w drzemkę, który zresztą już był skakania oduczony)
 Komuś kto nie zwraca na takie rzeczy uwagi szybko może się wydać, że jego pies jest głupi i nie nadaje się do niczego.
 Czego mi brakuje w tych wszystkich produkcjach to zaznaczenia, że każdy pies jest inny, wymaga indywidualnego podejścia, a problemy behawioralne najlepiej rozwiązywać przy pomocy zaufanego szkoleniowca. Brakuje też szerszego spojrzenia na cały problem, odpowiedzi na pytania "dlaczego" i "po co".  To już jest najpewniej kwestia odpowiedzi na potrzeby odbiorców. Nikt nie chce wiedzieć czemu burek szczeka tylko jak sprawić żeby przestał. i to już.

Wyszło dość posępnie, na ocieplenie życzę wszystkim tu wpadłym wielu mądrych inspiracji w tym roku, radochy z tego co już mamy i wytrwałości w zdobywaniu tego co przed nami :)






Share: