28 sie 2016

Rumunia z psem cz.2- Maramuresz

...Polskę zjechaliśmy o dziwo bardzo sprawnie i przyjemnie.
Już drugi dzień rozpoczęliśmy od zwiedzania północnej strony Rumunii czyli Maramureszu.
Maramuresz to kraina historyczna podzielona między Ukrainę i Rumunię. Jak czytamy w naszym przewodniku, turystów przyciąga przede wszystkim zachowanym tam folklorem, tradycyjnym budownictwem i oczywiście górami.


 Jeśli chodzi o folklor- z początku byliśmy troszkę rozczarowani. Zamiast malowniczych wioseczek oglądaliśmy, cóż, wiochy. To wszechobecna bieda była tym co najbardziej rzucało się w oczy. Coraz mniej pewni siebie, przemieszczaliśmy się dalej i na szczęście co jakiś czas napotykaliśmy takie perełki:



Drewniane cerkwie, którymi w tej krainie może pochwalić się nawet najbiedniejsza wioseczka, rzeczywiście robiły wrażenie. Zwłaszcza jeśli stykamy się z tym budownictwem po raz pierwszy. Zarówno na zewnątrz jak i w środku są zupełnie inne od polskich kościołów i nawet jeśli architektura sakralna nie jest naszą pasją (a naszą nie jest) warto je zobaczyć.

Będąc w Maramureszu nie można nie odwiedzić "Wesołego Cmentarza". Jest to już kultowa atrakcja wioski Sapanta i całego Maramureszu. Nazwa  nie jest ani trochę przesadzona. Cmentarz składa się się z bardzo niecodziennych, kolorowych nagrobków, które przedstawiają moment śmierci pochowanego, lub, alternatywnie jego profesję czy pasję. I tak mamy tu całkiem wymowny grób prostytutki, kilka ofiar wypadków drogowych uwiecznionych w momencie potrącenia oraz..weterynarza. A nawet dwóch!




Rzeczywiście jest to Maramureszowe "must see", turystów było sporo. Wrażenie było tym dziwniejsze, że jeszcze kilka km wcześniej wioska wydawała się prawie wyludniona.
Nikt nie powstrzymał nas przy próbie wtargnięcia z psem, tak więc wtargnęliśmy :)



Faktyczna konfrontacja Mochi z Rumunami miała jednak dopiero nadejść. Zajechaliśmy do Syhotu Marmaroskiego, który aspiruje do nazwy miasta. Biedy ciąg dalszy. Spacerując z Mochą na smyczy zauważamy, że mijani ludzie patrzą na nas z obawą, a nawet przechodzą na drugą stronę ulicy. Nie widzimy też nikogo z psem na smyczy (zobaczymy dopiero jakiś tydzień później, w Transylwanii). Same psy natomiast są i to sporo. Wałęsają się pomiędzy budynkami, ale nie sprawiają wrażenia agresywnych, nikt też nie zwraca na nie zbytniej uwagi.
Pierwszy właściciel psa jakiego spotykamy to sprzedawca na straganie warzywnym. Rosły facet ok 30tki z wyraźną obawą zbliżył się do nas i zapytał kilkakrotnie czy Mocha "muszka". Zrozumieliśmy, że chodzi o gryzienie. Po naszych gorących zapewnieniach (polsko-migowy), że absolutnie nie muszka i można się przywitać, pan dał się przekonać i bardzo niepewnie pogłaskał Muciafona. Potem wyprostował się, już wyraźnie bardziej pewny siebie i oznajmił, że też ma psa. Gestem zaprasza nas za stragan, gdzie stajemy oko w oko (dosłownie, był mojego wzrostu) z szarą bestią szarpiącą się w naszą stronę na grubym łańcuchu. Ten pies, o ile był to faktycznie pies, składał się dosłownie z samych mięśni, wielkich szczęk i małych, wściekłych oczu. Uśmiechy nam troszkę bledną, kiedy na wzór Rumuna pytamy, choć znamy odpowiedź:
-Muszka?
-Daaa!- odpowiada uradowany.
Na szczęście dla nas, na tym kontakt ze zmutowanym psem się skończył. Tylko Mucia była zawiedziona.

Tego dnia zwiedziliśmy jeszcze zakon sióstr klementynek. Poza modlitwą zajmują się one opieką nad dziesiątkami klombów, kwietników i kobierców znajdujących się na tej niewielkiej przestrzeni. Razem z drewnianymi cerkwiami i wiatami stanowiło to bardzo uroczą całość. I tutaj Muczik został wpuszczony bez żadnych sprzeciwów.


Jeżdżąc od wioski do wioski, nie mogliśmy nie zwrócić uwagi na okazałe bramy, strzegące wejścia do zupełnie nieokazałych domostw. Kontrast momentami aż kłuł w oczy. Same bramy były nierzadko rzeczywiście piękne i misternie zdobione. Tym bardziej dziwiło jak mogą być połączone z rozpadającym się płotem. Ale cóż, miało to swój urok. Po drodze zaopatrzyliśmy się też w nieśmiertelną Palinkę, lepiej znaną pod nazwą śliwowica. Zainteresowanych informujemy, że ten specjał można nabyć wyłącznie na terenie Maramureszu, a nie, jak błędnie sądziliśmy, w całej Rumunii.



Pod wieczór kierujemy się do celu naszej dzisiejszej wyprawy czyli miejsca wypadowego w góry.
Jest nim dziwaczny, niedoszły kompleks turystyczny niedaleko miejscowości Borsa. Wielkie komunistyczne plany obejmowały budowę kompleksu-kolosa składającego się z kilku wielkich hoteli, wyciągu i reszty turystycznej zabudowy na wzór zachodnich górskich kompleksów. Na planach jednak się skończyło i nieskończone, zapomniane budynki stoją tam i straszą do dziś. Obok nich funkcjonuje kilka mniejszych, prywatnych pensjonatów i to w nich zatrzymują się turyści. My oczywiście wybraliśmy samochód :)
Ostatnie niespodziewane atrakcje wieczorne zapewniło nam stadko sporych kudłatych psów, które po zmroku wyłoniło się nie wiadomo skąd oraz wałęsający się samotnie koń. Tak, koń przechadzał się jakby nigdy nic między wcale dobrymi samochodami gości pensjonatów i raczył się kwiatami z przychodnikowych klombów. Co rusz znikał we mgle i się z niej wyłaniał i absolutnie nikt nie robił sobie nic z jego obecności.

W tych niecodziennych okolicznościach, spróbowaliśmy mimo wszystko zasnąć.
W końcu następnego dnia mieliśmy ruszyć w góry!






Share:

0 komentarze:

Prześlij komentarz