12 gru 2015

Dietetyczne=toksyczne

Trochę mało świątecznie, ale to ważne:
O czekoladzie, rodzynkach i cebuli większość osób słyszała, tymczasem coraz częściej naszym psom zagrażać będzie dużo mniej znana substancja- ksylitol.

Co to jest?

Ksylitol to alkohol polihydroksylowy pozyskiwany np. z drewna brzozy. Jest słodki w smaku, dlatego wykorzystuje się go do słodzenia produktów spożywczych. Na etykietach kryje się pod symbolem E967. Po co słodzić ksylitolem, skoro mamy glukozę? Okazuje się, że ma on bardzo dużo zalet: Ma 33% mniej kalorii niż sacharoza (biały cukier), wolniej się wchłania i ma niższy indeks glikemiczny, co znaczy, że ne będzie wywoływał nagłych skoków poziomu glukozy we krwi prowadzących do insulinooporności i cukrzycy. Dodatkowo nie wywołuje próchnicy, a nawet może ograniczać wzrost i rozwój szkodliwych bakterii w jamie ustne.
Brzmi fantastycznie?Niestety tylko dla nas.

Ksylitol u psów:

Jest metabolizowany inaczej niż u ludzi i powoduje nagłe uwolnienie dużych ilości insuliny, która w konsekwencji prowadzi do znacznej hipoglikemii. Dla porównania będzie to stan podobny do cukrzyka, który przedawkował insulinę. Zależnie od dawki może rozwinąć się również martwica wątroby. Jest to więc stan bezpośredniego zagrożenia życia, wymagający natychmiastowej terapii.

Jak może dojść do zatrucia?


Np po zjedzeniu cukierków, gumy do żucia, miętówek, pasty do zębów, ale również słodyczy dla cukrzyków, lub produktów z "ekologicznej" półki oraz masła orzechowego (gorszej jakości jest dosładzane)

porównanie ilości gorzkiej czekolady i gumy do żucia potrzebnej do zabicia psa
Na pierwszy rzut oka nie wydaje się aby istniało duże ryzyko, że nasz pies skusi się na takie przekąski. Pamiętajmy jednak, że równie dobrze jak pasta do zębów zatruć go może dietetyczna muffinka, dżem albo guma do żucia, które wcale nie muszą mieć odpychającego miętowego smaku. Dodając do tego jak niewiele xylitolu potrzeba, aby psa zabić, stała czujność naprawdę nie jest na wyrost, a każdą zjedzoną ilość uznajemy za niebezpieczną.


Objawy

Pierwsze, charakterystyczne objawy związane są z nagłym obniżeniem poziomu cukru we krwi i są to:
wymioty
osłabienie
zaburzenia koordynacji
letarg
drżenia mięśni
drgawki
śpiączka

Powodzenie terapii zależy od czasu jej podjęcia dlatego tak ważna jest szybka reakcja właściciela. Przy objawach samej hipoglikemii i szybko podjętym leczeniu rokowanie jest dobre. Niestety jeśli rozwinie się niewydolność wątroby, koagulopatie lub dojdzie do śpiączki rokowanie jest niepomyślne.

Rozejrzyjmy się więc po naszej kuchni, upewnijmy, że niebezpiecznych produktów nie ma w szerokim zasięgu psiego nosa, bo niestety niewiele trzeba aby taka degustacja skończyła się tragicznie.

PS Zachęcam też do czytania etykiet na opakowaniach PSICH produktów, dowiedziałam się, że w Wielkiej Brytanii są dostępne psie przysmaki zawierając ksylitol, do tej pory na naszym rynku na nic takiego nie wpadłam.

Share:

8 lis 2015

Eurotrip 2015 cz.3

... Spacerek był krótki ale i tak udało nam się natknąć na coś takiego:


                                           
i nawet były w nim woreczki!
 Oraz, co dość dziwne na coś takiego:
Tak, to śmietnik na psie kupy. W środku lasu. Przesada? Chyba tak, chociaż zdecydowanie wolę przegięcia w tę stronę niż odwrotną, znaną chociażby z Olsztyna.
Samych psów na kempingu również było bardzo dużo, a wszystkie jakieś grzeczne, ciche i ułożone, ale może to tylko nasze wakacyjne różowe okulary. Natknęłyśmy się też na owieczki, tym razem wcale nie różne od naszych.

Malownicza Szwajcaria, widoki pocztówkowe, a zdjęć mało i jakieś nijakie. Dlaczego tak? Długo moja pasja fotografa-amatora walczyła z rozsądkiem, o dziwo, rozsądek wygrał i aparat po prostu z nami nie pojechał. Ewentualna utrata go byłaby dla mnie zbyt dotkliwa, taka materialistka. W związku z tym fotki robione są smartfonem, lub jak kto woli, kalkulatorem. Dość szybko zresztą, bo właśnie tej nocy w Szwajcarii okazało się, że była to słuszna decyzja.
Okazało się, że zostawiłam w samochodzie Krystiana mój śpiwór. Faktycznie, byłyśmy troszkę rozkojarzone podróżą z obcym facetem w nieznane i wizją nastawania na nasz honor. Mimo wszystko o śpiworze powinnam pamiętać.
Od teraz miałam obywać się bez niego. Co i tak jest nieporównywalnie lepsze od obywania się bez aparatu.
 DZIEŃ 3
Rankiem  rozpoczęłyśmy próby wydostania się z uroczej wioseczki. Wiązało się to z godzinnym marszem pod górę w stronę przystanku autobusowego. Tradycyjnie już jednak, kiedy zaczęło robić się nam naprawdę ciężko i nieprzyjemnie ktoś się nad nami zlitował. Zatrzymał się przy nas traktoro-samochodzik prowadzony przez Adriana. Przez wzgląd na swoje harcerskie wspomnienia Adrian postanowił nas podrzucić. Nie na autobus tylko na samą wylotówkę, bo tam akurat zmierzał. Przedtem zabrał nas na kawę do samoobsługowej restauracji na obrzeżach miasta przypominającej pracowniczą stołówkę. Drogą pracowniczą stołówkę.
Widział kto takie w Polsce?

Nasza niesterylność razi w oczy












Nie będę udawać, to właśnie w tej stołówce w Szwajcarii napiłam się najlepszej kawy podczas tego wyjazdu, a piłam ich potem dużo. Nad tą kawą pogawędziłyśmy z Adrianem o jego życiu w Szwajcarii. Jemu się podoba :) Tak też wyglądał, okazało się, że jest dużo starszy niż nam się początkowo wydawało. Polecił nam kilka marek dobrych czekolad ( w Polsce z tych, które wymienił mamy tylko Lindt) kategorycznie zaprzeczając jakoby Milka była Szwajcarska. Był autentycznie oburzony. Na pożegnanie dostał więc tabliczkę gorzkiej Wedla, mam szczerą nadzieję, że uznał ją przynajmniej za znośną. Przy okazji udało nam się zajrzeć do gabinetu weterynaryjnego, który był nieopodal. Tak jak się spodziewałyśmy, wyposażony był wręcz futurystycznie. A to była prowincja! Z żadnym lekarzem nie udało nam się niestety porozmawiać.

Bezpieczeństwo przede wszystkim
Adrian zostawił nas przed rozwidleniem na Berno i Bazyleę. Stamtąd dość szybko zabrał nas włoski kierowca Tira- Ricardo. Myślałyśmy, że od tej pory pójdzie już gładko. Oczywiście bardzo się myliłyśmy.


Od Brna dzieliła nas ok. godzina drogi. Ricardo właśnie jechał do wielkiej stacji benzynowej w Brnie, do której też chciałyśmy się dostać. Ale! Jak okazało się gdy już wsiadłyśmy, nie jechał tam od razu. W skrócie: za każdym razem mówił "just 10 minutes, girls!" a na te 10 minut złożyło się rozładowanie jego towaru w magazynie, rozładowanie towaru kolegi, kilka towarzyskich rozmów i tankowanie pod miastem. Ale do Brna dojechałyśmy, tyle, że 3 godziny później. W czasie podróży okazało się, że Ricardo zna 5 języków, bardzo dobrze zarabia-( z naszej perspektywy, on bardzo narzekał), kolekcjonuje motocykle i cierpi z powodu kobiet, które bez wyjątku w końcu go porzucają. Mimo, że kupuje im wszystko czego chcą!
Nam też w Brnie, gdy w końcu dojechaliśmy,  kupił oczywiście kawę. Mimo wszystko uznałyśmy, że Włochom za pomoc dziękujemy. Za parę dni zapomnimy o tym i popełnimy ten sam błąd, ale o tym może kiedy indziej.





Spod Brna do Genevy zabrał nas kolejny Włoch, tym razem zupełnie innego rodzaju. Z tego co wywnioskowałyśmy był europejskim dyplomatą. Wskazywać na to mógł fakt, że siedziałyśmy jak na szpilkach w jego obitym skórą i wypełnionym elektroniką audi exclusive obok kołyszących się na wieszakach garniturów oraz to, że podczas naszej podróży co chwila rozmawiał przez telefon w innym języku (naliczyłyśmy 5). Naprawdę zaskoczeniem było, że ktoś taki nas zabrał. Dogadać się jednak nie mogliśmy, bo Pan nie był w stanie zrozumieć dlaczego męczymy się autostopem skoro do Szwajcarii latają samoloty. Argument o braku funduszy zupełnie do niego nie przemawiał.
Dojechałyśmy do Genevy ok 17tej, byłyśmy już tak blisko Lyon, jednak wciąż w Szwajcarii. Z pomocą przyszła nam pewna Francuska, której imienia nie zapisałam. W każdym razie pracowała w Genevie, ale mieszkała w Lyon, zgodziła się więc nas zabrać.

I tak wieczorem wyskakiwałyśmy na światłach z samochodu pod Centre Commercial Lyon Part-Dieu skąd odebrał nas nasz następny host- Sebastian. Razem z nim pojechałyśmy zakwaterować się w Lyońskim akademiku.







Share:

22 paź 2015

Eutotrip 2015 cz.2

...Jako, że przyjechałyśmy szybciej niż zakładał nasz najśmielszy plan Davisów jeszcze nie było w domu. Po chwili wahania zostawiłyśmy plecaki u ich sąsiadów i ruszyłyśmy na poszukiwanie przystanku autobusowego w stronę miasta. 
Dlaczego właściwie Norymberga? W ciągu ok 10 minut jakie zajęło nam planowanie trasy przez skype'a Norymberga wydawała się duża, dobrze skomunikowana i oddalona od Wrocławia o odległość możliwą do pokonania w 1 dzień. I tyle. Tymczasem okazało się, że pominięcie walorów turystycznych tego miasta jest z naszej strony sporym niedopatrzeniem.



Wysiadłyśmy z autobusu właściwie na ślepo zakładając, że jesteśmy już "dostatecznie w centrum" Na żadne plany nie było zresztą czasu. Ruszyłyśmy więc po prostu przed siebie. Kierując się zasadą "O, tam jest ładnie" przeszłyśmy z bardziej zaludnionego centrum przez coraz węższe uliczki na placyk otoczony kawiarniami i pubami. Ok godziny 19 w poniedziałek wszystkie ogródki przyrestauracyjne były pełne, panowała przyjemna atmosfera. Z tego placyku skręciłyśmy w sieć uliczek, natrafiłyśmy na piękny kościół, którego nazwy niestety nie zapisałam. Następnie trafiłyśmy w uroczą uliczkę, wyglądającą jak z bajki o Jasiu i Małgosi. Małe domki, prawie jak z piernika, nad głowami rozwieszone lampki choinkowe, w każdym oknie kwiaty, obok drzwi krasnoludki i zwierzaki z drewna. Wszystko przygotowane jakby zaraz miał się odbyć finał konkursu na najpiękniejszą dzielnicę. Okazało się, że jest to w 100% inicjatywa mieszkańców, którzy w ten sposób troszczą się o swoją okolicę. Dowiedziałyśmy się też, że jest to jedna z najstarszych zachowanych części miasta.




Czas niestety się skończył, więc wróciłyśmy do domu naszych gospodarzy. Było całkiem wielokulturowo jak na couchsurfing przystało: Lawrence jest Brytyjczykiem, a jego żona Peggy Amerykanką. Oboje uczą w liceum, a poznali się na praktykach w Norymberdze. Przy obiedzie miałyśmy więc okazję posłuchać najczystszego brytyjskiego i amerykańskiego akcentu. Trzypiętrowy, wyłożony po sufit książkami i planszówkami dom Davisów zasługuje właściwie na osobny post, ale nie będziemy się aż tak rozwodzić. Dodam tylko, że specjalnie dla gości z couchsurfingu przygotowane zostało całe poddasze. Po długich wieczornych rozmowach poszłyśmy spać i chyba nawet się wyspałyśmy.

DZIEŃ 2
Po szybkim śniadaniu dopakowałyśmy do bagażu szczoteczki do zębów , a same zapakowałyśmy się do samochodu Peggy, która zgodziła się nas podwieźć na stację benzynową po drodze do pracy.
Miejsce łapania wskazał nam Lawrence, jako że gościł wielu autostopowiczów i wszystkich tam wyrzucał z dobrym skutkiem. Znaczy, nie wracali do niego tego samego wieczora :) 
Pełne nadziei zabrałyśmy się za wymalowywanie naszych tablic "A6 west" i bardzo ambitne "France", Pomimo tak dobrego początku dnia dość szybko okazało się, że nie będzie tak łatwo się stąd wydostać. Z nieznanego nam powodu nikt nie jechał w naszym kierunku, natomiast sporo osób zaoferowało, że podwiozą nas do Czech.
Po nerwowym przestudiowaniu naszej mapy (tak, dopiero wtedy uznałyśmy, że może warto na nią zerknąć) okazało się, że znajdujemy się po złej stronie Norymbergi. Zmieniłyśmy szybko strategie autostopową z "Francja" na "Zabierzcie nas stąd" i to był chyba moment, w którym poznałyśmy Kristiana. Kristian był Niemcem, który jechał do Szwajcarii do pracy i nie mówił po angielsku. My byłyśmy jednak tak zdesperowane, że pomimo, że zdecydowanie nie planowałyśmy jechać przez Szwajcarię, zdecydowałyśmy się z nim zabrać.
Przez większość trasy jechało nam się całkiem przyjemnie i wesoło. Pomimo dość szczelnych barier językowych Kristian dowiedział się o naszych planach, a my o tym, że jedzie do pracy na 3 tygodnie, a potem wraca do rodziny, do Niemiec. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie wypadek na autostradzie, przez który utknęliśmy w korku. Godziny zaczęły mijać niepokojąco szybko,a my wciąż tkwiliśmy przed Zurichem. W pewnej chwili Kristian stwierdził to o czym myślałyśmy już wcześniej- nie uda nam się dziś wydostać ze Szwajcarii. Zaproponował coś czego nie zrozumiałyśmy, ale oczywiście zgodziłyśmy się- w końcu on prowadził. Zjechaliśmy z autostrady, przecięliśmy Zurich w godzinach powrotów z pracy (straszne korki- 3 samochody na jednego mieszkańca mają swoje minusy) I zjechaliśmy na jakąś szosę, a potem polną drogę wijącą się między wzgórzami (w tym momencie, mnie paliły się już w głowie wszystkie lampki ostrzegawcze, Madzia natomiast pozostawała optymistycznie niewzruszona)
Tak trafiłyśmy na kemping w wioseczce w Szwajcarii, której nie ma na google maps.
Gdy wysiadłyśmy , troszkę skołowane, nasz kierowca wyjaśnił, że tutaj właśnie zatrzymuje się na czas pracy (miał swoją przyczepę), że woli takie łono natury i własny kąt niż hotele. Następnie poszedł przywitać się z właścicielem kempingu. Po chwili wrócił i oznajmił, że zakwaterował nas na poddaszu przy recepcji i, że wszystko już opłacone. Zbierając żuchwy z podłogi próbowałyśmy mu oddać nasze euracze (franków nie miałyśmy), ale kategorycznie odmówił ich przyjęcia. Powiedział, że rano z pobliskiej wioski odjeżdża autobus do centrum, z którego możemy wyruszać dalej w trasę. Następnie życzył nam dobrej nocy i poszedł do siebie.
Dalej trochę w szoku zakwaterowałyśmy się na tym poddaszu jak zalecił, a potem, korzystając z tego, że jeszcze było jasno wybrałyśmy się na spacer po Szwajcarii :)




c.d.n

Share:

17 paź 2015

Eurotrip 2015 cz.1

Czołem,
Najbliższe posty nie będą miały właściwie nic wspólnego z Mucią. Zrobiło się jednak tak zimno, ciemno i paskudnie, że postanowiłam wyciągnąć wciąż ciepłe wspomnienia z tegorocznej małej-dużej autostopowej wyprawy i przelać je na piksele. Wyprawa mała, bo raptem 2 tygodnie, oswojona i ucywilizowana Europa. Z drugiej strony duża, bo pierwszy raz autostop, pierwszy raz couchsurfing i pierwszy raz Hiszpania!
Plan był prosty: razem z Madzią (szerzej znaną jako człowiek bordera Totora) spotykamy się we Wrocławiu 14.09 i stamtąd ruszamy w stronę Hiszpanii przez Niemcy i Francję. Docieramy do Barcelony jak najszybciej się da i stamtąd przemieszczamy się wzdłuż brzegu Morza Balearskiego na południe. Następnie zawijamy na Madryt skąd mamy lot do Krakowa 1.10.
Plan ten powstał w oparciu o naszą znikomą wiedzę o trasach samochodowych i autostopie podpartą mapami Google. Na szczęście miałyśmy też mapę samochodową, która szybko okazała się najważniejszym elementem naszego wyposażenia. Zwłaszcza gdy nauczyłyśmy się jej używać.
Nie rozwlekając się już bardziej zapraszam na relację z naszego Eurotripa:

DZIEŃ 1
Chwila, nie..

DZIEŃ 0



Jednak Mucia musi być :) Ostatnie zdjęcie z Gdańska czyli Mocha pilnująca mojego prowiantu. Jak pewnie możecie się domyśleć, nasz budżet był dość ambitnie ograniczony, czego główną konsekwencją było wypełnienie 3/4 plecaka jedzeniem. Oprócz nieśmiertelnych vifonów i konserw miałam puree ziemniaczane, soczewicę, kaszę z warzywami, płatki owsiane i kotlety sojowe. Jeśli chodzi o lekkie, pożywne i niepsujące się jedzenie to płatki i soja są bezkonkurencyjne. Do tego dopakowałam 4 gorzkie czekolady, domowe owsiane ciasteczka i orzeszki ziemne. Głodować nie planowałyśmy, przynajmniej nie szybko.

Resztę bagażu stanowiły rzeczy niezbędne, udało mi się spakować w 35l plecak razem se śpiworem, co uważam za sukces własnej myśli strategiczno-technologicznej.

13.09 wsiadłam w pociąg do Wrocławia gdzie miałam się spotkać z Magdą. Nocowałyśmy u Soni- naszego pierwszego hosta, czyli niezwykłego człowieka, który zgadza się podzielić z tobą kanapą, łazienką, czasem czymś z lodówki, a przede wszystkim swoim czasem. W zamian nie oczekując w zasadzie nic. Takich dziwaków zrzesza portal couchsurfing.com.  i dzięki niemu właśnie nasza wyprawa była w zasadzie w ogóle możliwa. Wieczorem wybrałyśmy się na spacer po Wrocławiu. Dla mnie był to pierwszy raz w tym mieście i muszę przyznać, że mnie urzekło. Jako pierwsze trafiło na listę miejsc, do których trzeba wrócić,a lista ta wkrótce miała się bardzo rozwinąć.

DZIEŃ 1
Rano zostałyśmy odwiezione w pobliże wylotówki na Niemcy. I tutaj zaczęły się nasze małe problemy z planowaniem trasy, bo o ile na mapie Wrocław i Norymberga (nasz następny planowany przystanek) połączone są schludną, grubą linią, o tyle w praktyce żeby na tą linię wskoczyć musiałyśmy okrążać ją ze wszystkich stron, a w końcu przeciąć (czyt. przebiec ciężkim truchtem z całym dobytkiem na plecach) jedną z dróg szybkiego ruchu, aby dostać się na naszą maleńką stację benzynową. To był kolejny nieszczególnie mądry pomysł ponieważ, o ile stacje benzynowe są świetnym miejscem do łapania stopa, to na pewno nie te maleńkie zaraz na wylocie z miasta. 
Był to jednak moment, w którym zaczęło się objawiać nasze podróżnicze szczęście, które lubiło zaskoczyć nas w ostatniej chwili i uratować sytuację. My też je szybko polubiłyśmy :) 
Szczęście objawiło się pod postacią Pani Ani, która akurat wybierała się do Stuttgardu i zgodziła się nas zabrać. I tak można powiedzieć, że oficjalnie wyruszyłyśmy.
Pani Ania z sobie tylko znanych powodów (może wyglądałyśmy naprawdę żałośnie) zboczyła ze swojej trasy i zawiozła nas do Norymbergi prosto pod dom naszego następnego gospodarza- Lawrenca Davisa.



Tyle tytułem przydługiego wstępu, ciąg dalszy raczej na pewno nastąpi.


Share:

12 wrz 2015

Mucie w przestrzeni miejskiej

Nie ma co udawać, Mucie najlepiej czują się w lesie. Ewentualnie na innych otwartych przestrzeniach, pozwalających na rozwinięcie jedynej słusznej prędkości poruszania się. Tak pięknie jednak nie jest, i wraz z pojawieniem się psa w naszym domu stajemy zwykle przed wyborem: dostosować go do warunków miejskich, lub nie. Opcja pierwsza, chociaż niekiedy wymaga miesięcy ciężkiej pracy i wykupienia korepetycji z cierpliwości w pobliskiej szkole filozofii wschodu jest często kusząca i warta (haha) zachodu.


Też podjęliśmy tę próbę, zwłaszcza, że w naszym przypadku była to wręcz konieczność. 
Przeskakując 3 lata szkolenia- w końcu mam psa, który odnajdzie się w każdej sytuacji, a przynajmniej spokojnie można z nim wejść między ludzi nie generując przy tym paniki i zniszczeń. 
Uzbrojone w nowe społeczne zdolności tego lata wybierałyśmy się z Mucią w różne miejsca sprawdzić jak to jest z tą psio-dostępnością. Jako, że ja w Gdańsku obecnie bywam dość rzadko, a do tego nie należę do osób szczególnie uważnych (ani choć trochę uważnych) wiele miejsc jest dla mnie zupełnie nowych. Do takich należała kawiarnio-restauracja "Table-top Cafe", w której zostałyśmy przyjęte wyjątkowo ciepło. Mochę bez żadnych pytań wpuszczono nie tylko do ogródka, ale również do sali, porządnie ją też wygłaskano. Właściciele to przesympatyczni ludzie, którzy swoje serce oddali borderkom, na tym polu od razu wytworzyła się między nami nić porozumienia. Można tam zjeść śniadanie, obiad i świeżutkie wypieki, gorąco polecam, nie tylko borderowcom. 


 
Bez żadnych problemów weszłyśmy też do "Marmolada Chleb i Kawa" gdzie Mucia od razu została poczęstowana michą wody. Okazuje się, że w tym przypadku psy mają się lepiej niż ludzie, bo nie w każdej restauracji doprosimy się o szklankę kranówki. Mimo, że było sporo ludzi, Mocha mogła pomykać między stolikami i pozować do zdjęć, nikt nie zwracał nam uwagi. 



Z bardziej pubowych lokalizacji sprawdziłyśmy "Spółdzielnię" i tu również spotkałyśmy się z miłym przyjęciem. 
Nieco gorzej dzieje się w sieciówkach. W Biowayu mogłyśmy siedzieć tylko na ogródku, z czym oczywiście latem nie ma problemu, już od października jednak na posiedzenie z psem to miejsce się nie nadaje. Nikogo też chyba nie zdziwi, że nie można ładować się z psami do Mcdonalda, na drzwiach są nawet odpowiednie nalepki. Nie musimy obawiać się więc, że jakaś psia sierść wzbogaci walory odżywcze podawanych dań.
Z rzeczy trochę śmiesznych trochę smutnych- we Wrzeszczu znajduje się zoologiczny, do którego nie można wchodzić z psami (i nie, nie jest to ten w Galerii Bałtyckiej) Prawdopodobnie chodzi o drażliwego kota-stałego lokatora. 


Natomiast żadnego wytłumaczenia nie znalazłam dla Państwowego Zespołu Szkół Budowlanych, który w osobie bardzo zdeterminowanej Pani Sprzątającej (dozorczyni? Wnioskuję po ubraniu) Wyperswadował nam szwędanie się po obiekcie. Dla ścisłości nie byłyśmy w budynku szkoły, a tylko na rozległych otaczających go terenach zielonych (idealne do frisbee!). Była to w ogóle zabawna sytuacja, bo Pani nie potrafiła wytłumaczyć mi dlaczego właściwie Mucia nie może tu hasać. Ostatecznie wykazała się kreatywnością twierdząc, że nie i już (!), co ostatecznie zakończyło dyskusję. Do niedawna trawniki te nie należały właściwie do nikogo i były miejscem spacerków całego osiedla. Do czasu jak się okazało....
Nic to jednak, reszta dzielnicy zaskoczyła nas całkiem pozytywnie, a wiele przyjaznych psom miejscówek pozostało na pewno jeszcze nie odkrytych.


Share:

4 sie 2015

Budowa psów sportowych vol.2- Co się składa na właściwości lotne?

Będzie krótko, acz treściwie. Technika skoku zarówno w agility jak i frisbee (ze względu na swój żałosny poziom wiedzy z dziedziny agility będę się raczej odnosić do tego drugiego) jest źródłem frustracji wielu właścicieli. Powiedzmy, że jesteśmy zdecydowani trenować ze swoim psem sport wymagający efektownego skakania i wybieramy szczeniaka z myślą o tym. Super, tyle, że nieważne ile pokoleń skaczących przodków prześwietlimy, naszego szkraba bierzemy pod tym względem "w ciemno". Bo przecież może "To" mieć, ale o zgrozo"Tego" nie mieć też może. Ale nic, jesteśmy dobrej myśli. Jako, że jesteśmy odpowiedzialni i nie będziemy zmuszać szczeniaka do skakania, rośnie on sobie spokojnie razem z naszymi oczekiwaniami. Przychodzi w końcu odpowiedni czas na treningi skokowe i...klops.



Powstał problem, a problemy najlepiej rozłożyć na czynniki pierwsze. Powody dla którego nasz pies nie skacze, albo nie skacze tak jakbyśmy tego chcieli mogą być bardzo różne. Chciałam skupić się przede wszystkim na czysto fizycznych mechanizmach tego zjawiska, ale oprócz nich nie można zapomnieć o czymś wielokrotnie ważniejszym. Zrozumieniu zadania i pewności siebie. Zanim zaczniemy zrzucać winę na krzywe łapy i fazy księżyca warto wrócić do podstaw, których mówiąc z własnego doświadczenia- często nam brakuje. Większość nieskaczących psów fizycznie jest do tego co najmniej dobrze przygotowana, nie wykorzystuje jednak tych możliwości, bo nie wie, że ma to zrobić. Kolejną bardzo delikatną sprawą jest pewność siebie. Wynikająca z ustawicznego budowania w naszym burku przekonania, że jest absolutnie wyjątkowy, zdolny do wszystkiego, a ten vault to tylko taka formalność potwierdzająca jego geniusz.

No dobrze, wracając jednak do skakakania i budowy ciała, co wpływa na łatwość z jaką niektórym psom ono przychodzi?
-waga. Nie rozpisując się: mniej kilogramów łatwiej unieść. Dochodzi tu jednak do powstania błędnego koła ponieważ jednak jakieś kilogramy są potrzebne(mięśnie), żeby unieść resztę ciała dlatego LŻEJ nie równa się WYŻEJ
-długość ciała. Wydaje się, że ładniej skaczą psy, których ciało wpisane jest w kwadrat, a nie w prostokąt. Charakterystyczne dla nich są stosunkowo długie łapy i krótki tułów co jako całość często przywodzi na myśl konika. Takim konikom łatwiej jest zebrać ciało do skoku i utrzymać w locie stabilną pozycję. 
-ogon. O, jak ja o tym chciałam napisać :) Przemyka się w rozmowach o psach i skakaniu ciekawa teza jakoby brak ogona był zaletą. Ciekawa, ale całkowicie błędna. Ogon, oprócz tego, że stanowi przeciwwagę przy skręcaniu zarówno podczas biegu jak i  w wodzie, pomaga również unieść tył psa podczas skoku powodując, że po osiągnięciu szczytu lotu, ciężar przesunie się na przód i pies bezpiecznie wyląduje na przednich łapach. Mocha, chociaż wzlatuje wysoko w powietrze, czasem w locie "zapomina", że jest coś takiego jak lądowanie i w rezultacie spada niebezpiecznie na tylne łapy. Pracujemy nad tym i postaram się nasze zmagania i rezultaty tu opisać jeśli będzie co opisywać.
Co więcej ogon ma niemałe znaczenie przy wykonywaniu ciasnych skrętów, czego też miałyśmy okazję boleśnie doświadczyć. Pies z ogonem, będąc w locie w czasie ciasnego skrętu dla przeciwwagi skręci ogon. Pies bez ogona skręci całe ciało. Będzie to miało swoje odbicie w mniej ciasnym zakręcie, mniej pewnym lądowaniu i większym ryzyku zrzucenia tyczki.

A-bez ogona. B-ogon jako przeciwwaga

Ale jak to, przecież oziki tak świetnie skaczą! Prawda :) i pewnie stąd wziął się mit, że to brak ogona zapewnia magiczne właściwości lotne. Prawda jest jednak taka, że oziki NBT świetnie skaczą POMIMO  braku ogona, a nie dzięki niemu.



-kątowanie. Było o tym już TU i rzeczywiście kąt pod jakim spotykają się kość udowa z kości podudzia również ma znaczenie przy składaniu się do skoku. Psy o głębokim kątowaniu wykazują mniej stabilności przy stawianiu szybkich kroków jak skrócony podbieg przed wyskokiem, nie potrafią też tak precyzyjnie złożyć się do odbicia. Potrzebują też bardziej rozbudowanej muskulatury aby móc korzystać ze zwiększonego zakresu ruchu jaki mają dzięki większemu kątowaniu. 
-zrotowanie śródstopia. Ciekawostka dotycząca tym razem border collie. Mają one zrotowane do wewnątrz śródstopie, co ułatwia im szybkie wstawanie z leżenia i kładzenie wykorzystywane w pasieniu. Powoduje to, że zamiast z prostych nóg wstają z "żabki". Każdy na sobie może przetestować, o ile podnoszenie się z siadu jest wtedy prostsze. Z kolei trudniejsze jest wtedy wybicie się do skoku, Zamiast wspólnego prostego wektora siły, mamy 2 przecinające się linie, a praca włożona w wybicie musi być stosunkowo większa. W literaturze zrotowane śródstopie przypisuje się "rasom pasącym", ja zaobserwowałam je wyłącznie u borderów, dlatego tylko o nich piszę. Mój własny owczarek gwiżdże na pasieniową spuściznę i prezentuje całkowicie proste nóżki.




Najważniejsza w tym wszystkim pozostaje jednak głowa. Tym razem nie psia, a ludzka. To my decydujemy o tym jakie ćwiczenia nasz pies będzie wykonywał, jak bardzo będzie to dla niego nienaturalne czy nawet niebezpieczne. Odbicia z pleców na 5 m w górę czy karkołomne chest-vaulty nie są żadnemu fafikowi potrzebne do szczęścia, a mogą okazać się niebezpieczne dla jego zdrowia. Super, że oceniamy zdolności fizyczne swojego psa pod względem tego co i jak można poprawić. Oprócz wielkich planów wyposażmy się też w zdrową dozę realizmu i chłodnej oceny jego możliwości tak aby psie sporty pozostawały wciąż bezpieczniejsze od leśnych spacerów. :)

Krótko nie było, mam nadzieję, że chociaż treściwie. Powyższy tekst oparty jest na literaturze fachowej i moich spostrzeżeniach, chętnie poczytam o Waszych doświadczeniach i opiniach, bo jak na razie mamy kroplę w morzu bardzo ciekawego tematu.


Share:

29 cze 2015

Poznań!

Działo się!
Za nami pierwszy start w zawodach Dog Chow Disc Cup i zarazem pierwszy start w ogóle gdziekolwiek.
Nie wiem zupełnie jak zabrać się za tego posta, zacznijmy może od podsumowania:
W kategorii starters zajęłyśmy miejsce 5 na 35 zespołów, co ja uważam za 100% sukces.Plan, który brzmiał "nie posikać się i nie uciec" został wykonany zarówno jeśli chodzi o mnie jak i Muciafonka. 

Freestyle-wyszedł, jak na nasze możliwości i dodany pierwiastek stresu całkiem ładnie, chociaż oczywiście to co wiedziałam, że wyjdzie, czyli passing, nie wyszło, a jak. Potem jednak jakoś już popłynęłyśmy i obyło się bez większych zgrzytów. To wszystko wiem dzięki obejrzeniu filmiku, bo w trakcie występu nie miałam pojęcia co się dzieje. Dla ciekawych jak odczuwa się pierwszy występ fristailowy przekazuję moje subiektywne wrażenia:
-Jest cisza. Nie słychać muzyki, oklasków ani pisków. Ja chyba nawet własnego głosu nie słyszałam.
Głośność podkręciła się pod koniec, kiedy już wiedziałam, że większość figur zrobiłyśmy. Usłyszałam wtedy, że zostało 10 sekund, ale to by było na tyle.
- Jest pusto. Ja, Mucia i dyski, a dookoła niewyraźna zieloność.
-Nie ma kierunków. To chyba związane z tym zielonym tłem- nie wiedziałam gdzie jest przód, a gdzie tył, ani w którą stronę rzucam. Widać to już na początku, bo jak kompletna kretynka stoję mało atrakcyjnym tyłem do sędziów. Na moje usprawiedliwienie- ja ich naprawdę nie widziałam :P
Co ciekawe to psychicznie czułam się całkiem dobrze, spokojnie i wesoło. Stres objawił się od tej fizycznej strony właśnie ograniczeniem zmysłów.

Toss and Fetch- tu nie miałam złudzeń. Co prawda nauczyłam się rzucać na 3cią strefę na majówce, ale później nie ćwiczyłam tego prawie w ogóle sama, a w ogóle z psem. Zdecydowałam się przerobić najlepiej jak się da freestyle, a z nawałem spraw do załatwienia w  czerwcu i możliwościami motywacyjnymi Muczimonki nie dało się podciągnąć też tego tossa. No dobrze, nie dało się też dzięki odrobinie lenistwa i olewactwa z mojej strony. Tak czy siak nie było tak źle jak być mogło, bo wyrzuciłyśmy 11,5 pkt. Zmieściło się 6 rzutów z czego jeden niezłapany, jeden tragicznie koszący i złapany (!) a reszta stabilnych na drugą strefę. Wynik tak dobry, bo niezawodny Muciafonek postanowił ratować ten mierny występ pięknymi wyskokami do każdego dysku. 
Z tossa więc też jestem zadowolona chociaż tutaj z mojej strony jest zdecydowanie dużo do poprawy.
Najlepszy toss w startersach to 15,5 pkt i myślę, że taki wynik jest w naszym zasięgu.
Organizacja całej imprezy jak dla mnie bez zarzutu. Męcząca jest 8 h przerwa pomiędzy występami, ale na to chyba nic nie można poradzić. Ja bym jeszcze urozmaiciła ofertę kulinarną, ale to już zupełnie czepianie się szczegółów. Następnym razem zabiorę po prostu więcej jedzenia :)

Jest i filmik za co bardzo dziękuję Martynie. kto doczytał do tego miejsca, zapraszam do oglądania

Share:

10 maj 2015

Majówka!


Bez wspomnienia o niej obyć się nie może. 4 dni rzucania, biegania, jedzenia (!), obserwowania i chłonięcia, chłonięcia, chłonięcia wiedzy i frizbowej mądrości, która spada na człowieka w ilościach przepełniających pojemność przeciętnej głowy. Dorzućmy do tego trochę słońca, garść ludzi tak samo dziwnych jak ty i kilkanaście fantastycznych psów.

Tak wyglądała nasza majówka w Annówce, nie ma chyba sensu więcej zachwalać tego miejsca, bo to raczej ja byłam jedną z ostatnich osób, które tam jeszcze nie były. W każdym razie, kto też jeszcze nie był niech się nie zastanawia i jedzie :)



Przez te kilka dni, przerobiłyśmy w praktyce większość naszych problemów, a obserwując sesje innych psów co najmniej drugie tyle teoretycznie. Spotkało nas to szczęście, że od każdego uczestnika można było się czegoś nauczyć, każdy pracował nad czymś innym, a proponowane rozwiązania nadawały się doskonale też dla nas. Tylko kiedy to przerobić? Annówkę opuściłam wzbogacona o przepis na dog-catcha, chest-vaulta, nóżko-vaulta, 2 overki, multiple, kilka sekwencji, kilkanaście wersji rzutów i tossa! ten toss cieszy mnie chyba najbardziej, a to z racji tego, że przedtem właściwie nie istniał. Wiadomo, że czego nie umiesz to nie lubisz i ja też tossa nie lubiłam, ćwiczyłam, bo tak trzeba, bez prawie żadnych efektów. A tu hop-hyc i jest! I oby został na długo :)


autorstwa Martyny Rybak

 Oprócz tossa, wróciliśmy do podstaw najbardziej podstawowych czyli floatera, którego oczywiście nie potrafię rzucać. Najbardziej właśnie z tych wszystkich nowinek chcę się skupić na poprawnym rzucaniu floatera- może nie jest to najbardziej ekscytujące ćwiczenie, ani też fikuśne w żaden inny sposób, ale jakość tego rzutu jest gwarancją bezpieczeństwa mojego psa podczas freestyle'u. A porywanie się na freestyle bez opanowanej techniki bezpiecznego rzucania uważam za skrajny kretynizm wspomagany brakiem odpowiedzialności i wyobraźni. Dlatego tłuczemy floatera.

Na poprzednim seminarium z Paulą, na którym byłam, wspominałam o objawieniu przede mną potrzeby oddychania :) Tym razem zostałam olśniona przez bardzo wyrozumiałe prowadzące jeśli chodzi o patrzenie. Bo patrzeć należy w odpowiednim momencie w odpowiednie miejsce! Na pewno nie cały czas na psa, jak to ja robiłam próbując go zdaje się, zahipnotyzować. Także tak, patrzenie i oddychanie to w ogóle odkrycia tego roku.

autorstwa Wioli Siwek
Ani słowa o Muciafonku do tej pory. Dzieje się tak chyba dlatego, że opisać ją mogę w samych superlatywach, a takie bezkrytyczne chwalenie jej jakoś mnie krępuje. Ale jeśli ma być szczerze nie można powiedzieć inaczej niż tak: Muciafonek był genialny! Na sesjach zawsze gotowy, radosny, nieznudzony powtórkami, wybaczający wszystkie błędy. Ratujący sierockie dyski, wzlatujący pod niebo i śmigający spowrotem- zawsze! W pokoju na powierzchni kilku metrów kwadratowych spędzała wieczory w towarzystwie 4 innych psów w ciszy i niewymuszonej relaksacji. Przypomnę tylko, że to ten sam pies, który jeszcze 1,5 roku temu zauważając psa w odległości 30 m zapominał oddychać, a następnie w coś wpadał. W związku z tym chyba odebrany mi został przywilej jęczenia nad tym jaki to nasz piesek jest problemowy. Co więcej, podniosły się głosy sugerujące przedłużenie linii szlachetnych bisibonów i zasilenie nimi frizbowej ligi. Nie ma problemu, możemy uwikłać jakieś pozamaciczne inkubacje, chętnych zapraszam do kontaktu ;)



Share:

28 kwi 2015

Budowa psów sportowych

Każdy zdrowy pies może próbować swoich sił w sportach kynologicznych, jednak niektóre są do tego fizycznie lepiej przygotowane od innych. I to niezależnie od świadomego przygotowywania ich do konkretnej dyscypliny (chociaż ma to oczywiście duże znaczenie). Będą szybsze, zwinniejsze, silniejsze, mniej podatne na urazy. Dlaczego tak jest? Ano wynika to z budowy psa czyli wzajemnych proporcji kości, stawów, mięśni, linii kręgosłupa i układu kończyn.

Właściciele psów sportowych o wiele mniej zwracają na to uwagę niż np. koniarze. Zauważamy np. długie łapki, ale czy te łapki są proste? Dobrze skątowane? A właśnie to ma znaczenie dla naszych psów, jakości ich pracy czy efektywności na pokazach np. frisbee. Przy odpowiedniej wiedzy można by modyfikować trening uwzględniając budowę psa, dobierać metodę jak najbardziej zgodną z jego fizycznymi możliwościami.


Jako, że literatura z tej dziedziny nie jest tak łatwo dostępna, pozwoliłam sobie zebrać tu kilka ciekawostek i wyników badań dotyczących budowy psów sportowych.

1. Typ budowy. Istnieje wiele podziałów budowy ciała psów pod różnymi względami. Jednym z bardzo prostych, a już dających nam jakieś pojęcie, o przygotowaniu fizycznym naszego psa jest stosunek wagi do wzrostu. Taki wskaźnik obrazuje wielkość obciążeń jakie nakładane są na układ ruchu. 
Łatwo go obliczyć, mierzymy wzrost w kłębie i ważymy. Jeśli chcemy porównywać wyniki do wyznaczników amerykańskich musimy zamienić wzrost na cale (1= 2,54 cm) i wagę na funty (1=453,59 g). Właściciele, których psy osiągnęły wynik powyżej 2,5 powinni uważać na śliskie i twarde podłoża, oraz w jak najmniejszym stopniu trenować na najwyższych wysokościach przeszkód w celu zminimalizowania powtarzalnych nadwyrężeń kości i tkanek miękkich.
W drugą stronę, nie jest wcale powiedziane, że im mniejszy wynik tym lepiej. Mięśnie ważą, i to więcej niż tłuszcz, więc psi sportowiec nie może być silnie wychudzony. Co ciekawe podobne wyniki osiągają Golden Retrievery i Corgi, pomimo oczywistych różnic między tymi rasami.



2. Kończyny miedniczne. Kątowanie tyłu, czyli temat bardzo wystawowy ma też znaczenie dla stabilności miednicy oraz długości kroku. 
Jak je ocenić? Stawiając psa prosto, ze śródstopiem prostopadłym do podłoża patrzymy na odległość pomiędzy 2 również prostopadłymi do podłoża liniami: jedną poprowadzoną przez guz kulszowy , drugą równolegle do tylnej krawędzi śródstopia. Im dłuższa odległość tym większe kątowanie.


Kątowanie tyłu może być diametralnie różne nawet w obrębie rasy (na zdjęciu powyżej 2 golden retrievery, pierwszy o głębokim, a drugi niewielkim kątowaniu)

Co z tego wynika? Bardzo wiele.
Psy o silnie skątowanych tylnych kończynach mają dłuższy ich zasięg, w związku z czym stawiają dłuższe kroki. Mniej męczą się podczas przemieszczania jednostajnym tempem na określonym odcinku z tego prostego powodu, że stawiają mniej kroków. Z drugiej strony charakteryzują się mniejszą stabilnością miednicy i większą skłonnością do urazów w jej obrębie. Można temu przeciwdziałać rozbudowując mięśnie tyłu. Psy o mocno skątowanym tyle  potrzebują stosunkowo większej siły i zdolności koordynacji do kontrolowania tylnych kończyn. Z kolei psy o prostszych nogach lepiej je kontrolują, stawiają z większą dokładnością i są w stanie ciaśniej skręcać i gwałtowniej zawracać. zbyt proste kończyny uniemożliwią długi wykrok, a prawdopodobnie uniemożliwią też prawidłowe skakanie.


3. Kątowanie przodu. Przy jego ocenie posługujemy się dwoma wartościami. Jedną jest skątowanie łopatki od linii prostopadłej do podłoża poprowadzonej przez guzek większy kości ramiennej. Idealnie kąt ten wynosi 30 stopni. Drugim wskaźnikiem jest długość kości ramiennej. Powinna ona być wystarczająca żeby umieścić kości łokciową i promieniową wyraźnie pod granicą klatki piersiowej u stojącego psa.

A- pies o zbyt krótkiej kości ramiennej. B- kość ramienna odpowiedniej długości. autor: Steve Surfman

 Nie ma właściwie negatywnych skutków nadmiernego skątowania łopatki. Większy kąt zapewnia możliwość wyprowadzania dłuższych kroków (analogicznie do kątowania tyłu) Psy o większym kącie łopatki mają też zwykle lepiej rozwinięte mięśnie tej okolicy : nad i podgrzebieniowy, oraz ulegają one mniejszym wstrząsom przy lądowaniu na wyprostowanych łapach. Wstrząsów tych doświadczają regularnie wszystkie psy trenujące agility. Odpowiednia długość kości ramiennej zapewnia ochronę stawu łokciowego i lepszy rozwój mięśni ramienia- dwugłowego i trójgłowego.

Tyle na dziś, ciąg dalszy być może nastąpi :)



Bibliografia (szczerze polecam): 
  • Canine Sports Medicine and Rehabilitation
  •  MILLER’S ANATOMY of the DOG Copyright © 2013
Share:

13 kwi 2015

Slalooooom

Nie będę próbowała nikogo przekonać, że nauka slalomu to coś nadzwyczajnego,
wręcz przeciwnie- to zupełnie podstawowa przeszkoda w agility i raczej każdy realizujący się w tym sporcie pies będzie ją musiał "zaliczyć" 



Ale, ale dla mnie nadzwyczajne jest to, że w końcu  i MY jesteśmy na dobrej drodze do opanowania go. Z moim bardzo niesystematycznym z różnych względów agilitowaniem wydawało się to do niedawna niemożliwe. Nawet dostęp do placu nie załatwiał sprawy dla tak leniwej osoby, bo nie uśmiechało mi się drałować na rowerze 30 min na plac, rozkładać slalom przez 20 kolejnych, ćwiczyć z psem...w sumie 10min? Pakować wszystko i pedałować z powrotem. Z pomocą przyszła NiezawodnaZuza i super slalom made by biedronka. 


I tak teraz możemy popylać sobie kiedy chcemy na naszym trawniko-boisku. I robimy to od jakiegoś czasu ku uciesze:
-dzieci, które absolutnie muszą podejmować próby samobójcze pchając się pod rozpędzonego psa.
-ich matek i babć zachwyconych, że ich dzielna, wkrótce połamana pociecha idzie przywitać pieseczka.
-ludzi, których slalom magnetycznie przyciąga tak, że muszą przejść przez jego środek (chociaż prowadzi on kompletnie nigdzie, a obok jest chodniczek)
-innych piesków, które koniecznie muszą się przywitać (ku uciesze matek i babć, a jakże) ewentualnie próbować zagryźć nasze psy.
-straży miejskiej z którą nigdy nie wiadomo czy i tym razem uznają nas za nieszkodliwie odmienne od reszty społeczności czy może tym razem zabawa się skończyła.


-....Aaale jakoś to idzie. A nie ubarwiając tak, to na prawdę nie ma na co narzekać. Co najważniejsze Muciafonek ma ze slalomu mega ubaw, za każdym razem prezentuje dużo radości, napęd na cztery łapy i odrobinę myślenia czyli tak jak być powinno.

Zbieramy materiały na filmik, ale takie rzeczy potrzebują czasu (dużo czasu), dlatego post go troszkę wyprzedzi.  









Share: