i nawet były w nim woreczki! |
Tak, to śmietnik na psie kupy. W środku lasu. Przesada? Chyba tak, chociaż zdecydowanie wolę przegięcia w tę stronę niż odwrotną, znaną chociażby z Olsztyna.
Samych psów na kempingu również było bardzo dużo, a wszystkie jakieś grzeczne, ciche i ułożone, ale może to tylko nasze wakacyjne różowe okulary. Natknęłyśmy się też na owieczki, tym razem wcale nie różne od naszych.
Malownicza Szwajcaria, widoki pocztówkowe, a zdjęć mało i jakieś nijakie. Dlaczego tak? Długo moja pasja fotografa-amatora walczyła z rozsądkiem, o dziwo, rozsądek wygrał i aparat po prostu z nami nie pojechał. Ewentualna utrata go byłaby dla mnie zbyt dotkliwa, taka materialistka. W związku z tym fotki robione są smartfonem, lub jak kto woli, kalkulatorem. Dość szybko zresztą, bo właśnie tej nocy w Szwajcarii okazało się, że była to słuszna decyzja.
Okazało się, że zostawiłam w samochodzie Krystiana mój śpiwór. Faktycznie, byłyśmy troszkę rozkojarzone podróżą z obcym facetem w nieznane i wizją nastawania na nasz honor. Mimo wszystko o śpiworze powinnam pamiętać.
Od teraz miałam obywać się bez niego. Co i tak jest nieporównywalnie lepsze od obywania się bez aparatu.
DZIEŃ 3
Rankiem rozpoczęłyśmy próby wydostania się z uroczej wioseczki. Wiązało się to z godzinnym marszem pod górę w stronę przystanku autobusowego. Tradycyjnie już jednak, kiedy zaczęło robić się nam naprawdę ciężko i nieprzyjemnie ktoś się nad nami zlitował. Zatrzymał się przy nas traktoro-samochodzik prowadzony przez Adriana. Przez wzgląd na swoje harcerskie wspomnienia Adrian postanowił nas podrzucić. Nie na autobus tylko na samą wylotówkę, bo tam akurat zmierzał. Przedtem zabrał nas na kawę do samoobsługowej restauracji na obrzeżach miasta przypominającej pracowniczą stołówkę. Drogą pracowniczą stołówkę.
Widział kto takie w Polsce? |
Nasza niesterylność razi w oczy |
Nie będę udawać, to właśnie w tej stołówce w Szwajcarii napiłam się najlepszej kawy podczas tego wyjazdu, a piłam ich potem dużo. Nad tą kawą pogawędziłyśmy z Adrianem o jego życiu w Szwajcarii. Jemu się podoba :) Tak też wyglądał, okazało się, że jest dużo starszy niż nam się początkowo wydawało. Polecił nam kilka marek dobrych czekolad ( w Polsce z tych, które wymienił mamy tylko Lindt) kategorycznie zaprzeczając jakoby Milka była Szwajcarska. Był autentycznie oburzony. Na pożegnanie dostał więc tabliczkę gorzkiej Wedla, mam szczerą nadzieję, że uznał ją przynajmniej za znośną. Przy okazji udało nam się zajrzeć do gabinetu weterynaryjnego, który był nieopodal. Tak jak się spodziewałyśmy, wyposażony był wręcz futurystycznie. A to była prowincja! Z żadnym lekarzem nie udało nam się niestety porozmawiać.
Bezpieczeństwo przede wszystkim |
Od Brna dzieliła nas ok. godzina drogi. Ricardo właśnie jechał do wielkiej stacji benzynowej w Brnie, do której też chciałyśmy się dostać. Ale! Jak okazało się gdy już wsiadłyśmy, nie jechał tam od razu. W skrócie: za każdym razem mówił "just 10 minutes, girls!" a na te 10 minut złożyło się rozładowanie jego towaru w magazynie, rozładowanie towaru kolegi, kilka towarzyskich rozmów i tankowanie pod miastem. Ale do Brna dojechałyśmy, tyle, że 3 godziny później. W czasie podróży okazało się, że Ricardo zna 5 języków, bardzo dobrze zarabia-( z naszej perspektywy, on bardzo narzekał), kolekcjonuje motocykle i cierpi z powodu kobiet, które bez wyjątku w końcu go porzucają. Mimo, że kupuje im wszystko czego chcą!
Nam też w Brnie, gdy w końcu dojechaliśmy, kupił oczywiście kawę. Mimo wszystko uznałyśmy, że Włochom za pomoc dziękujemy. Za parę dni zapomnimy o tym i popełnimy ten sam błąd, ale o tym może kiedy indziej.
Spod Brna do Genevy zabrał nas kolejny Włoch, tym razem zupełnie innego rodzaju. Z tego co wywnioskowałyśmy był europejskim dyplomatą. Wskazywać na to mógł fakt, że siedziałyśmy jak na szpilkach w jego obitym skórą i wypełnionym elektroniką audi exclusive obok kołyszących się na wieszakach garniturów oraz to, że podczas naszej podróży co chwila rozmawiał przez telefon w innym języku (naliczyłyśmy 5). Naprawdę zaskoczeniem było, że ktoś taki nas zabrał. Dogadać się jednak nie mogliśmy, bo Pan nie był w stanie zrozumieć dlaczego męczymy się autostopem skoro do Szwajcarii latają samoloty. Argument o braku funduszy zupełnie do niego nie przemawiał.
Dojechałyśmy do Genevy ok 17tej, byłyśmy już tak blisko Lyon, jednak wciąż w Szwajcarii. Z pomocą przyszła nam pewna Francuska, której imienia nie zapisałam. W każdym razie pracowała w Genevie, ale mieszkała w Lyon, zgodziła się więc nas zabrać.
I tak wieczorem wyskakiwałyśmy na światłach z samochodu pod Centre Commercial Lyon Part-Dieu skąd odebrał nas nasz następny host- Sebastian. Razem z nim pojechałyśmy zakwaterować się w Lyońskim akademiku.
0 komentarze:
Prześlij komentarz