Nasza trasa wedle przewodnika rozpoczynała się wjazdem kolejką krzesełkową na wysokość 700 m.
Duma czy inne butne uczucia (i oszczędność) skłoniły nas do zrezygnowania z kolejki i rozpoczęcia podejścia z samego dołu.
I była to dobra decyzja! Po drodze spotkaliśmy bardzo towarzyską grupę krów, z którą się szybko zaprzyjaźniliśmy
Zmęczeni, ale zadowoleni zapakowaliśmy się wszyscy w śpiworki
Duma czy inne butne uczucia (i oszczędność) skłoniły nas do zrezygnowania z kolejki i rozpoczęcia podejścia z samego dołu.
W dobrych humorach dobrnęliśmy do końca wyciągu.
Otaczała nas sceneria jak z pocztówki. Kolejne krowy, zajęte swoimi sprawami, obok bacówka gdzie poczęstowano nas kawałkiem świeżutkiej bryndzy. Podziw nad tym serem nie opuszcza mnie do dziś, podobnie jak prawda, którą wtedy poznaliśmy- ser należy jeść patrząc się na góry. Wtedy smakuje najlepiej. Ruszamy dalej, trochę wypłoszeni przez nadjeżdżający tłumek rumuńskich rodzinek.
Niedługo docieramy do pięknego jeziora otoczonego przez łagodne wzniesienia. Na szczęście to jeziorko okazuje się celem wycieczki 98% turystów, dalej idziemy już sami.
I to nie tak, że mijamy kogoś co jakiś czas, wymieniamy "cześć", nie. Jesteśmy kompletnie sami przez większość dnia, maszerując spokojnym tempem po rodniańskich szlakach. Dość szybko rezygnujemy z pasa i Mucia od tej pory zwiedza okolicę na własną łapę.
A śliczna jest to okolica. Żeby to jakoś opisać, chociaż wiem, że niewiele ma to sensu, porównałabym je do naszych Bieszczad. Szerokie przejścia, łagodne wzniesienia, strumyczki i trawa, trawa po horyzont. Podobieństwo oczywiście nieprzypadkowe, oba pasma należą do Karpat Wschodnich. Mimo podobieństwa, niech nikt kto był Bieszczadach nie ulega złudzeniu, że w Górach Rodniańskich nic na niego
nie czeka. Wręcz przeciwnie!
Oczarowani widokami, nie zauważamy, że omijamy pierwszy szczyt na naszej trasie. Po przestudiowaniu mapy okazuje się, że nie jest to do końca wina naszego gapiostwa. Szlaki tutaj omijają szczyty, a kto życzy sobie jakiś zdobyć, w odpowiednim momencie musi z niego zboczyć i wspiąć się na szczyt na dziko.
No dobra, to zawracamy.
Oto dzielny Muczik na pierwszym szczycie w Górach Rodniańskich. Szczyt naturalnie nieoznakowany (poza tym stosem kamieni) Rumuńskie podejście do turystyki górskiej zakłada, że jeśli chcesz wiedzieć gdzie jesteś, sprawdź to sobie sam. Tak, nie jest to najlepsza dewiza i wynikną z niej problemy.
Tymczasem jednak- sukces!
Dobry humor opuści nas dopiero kilka godzin później kiedy zostaniemy otoczeni przez stado "pasterskich" psów. Chociaż faktycznie, nieopodal rozciągało się spore stado owiec tamte bestie w swoim zachowaniu przypominały psy co najwyżej obronne, a najbardziej po prostu dzikie. Grupa ok 6 otoczyła nas (nie wiemy jak mogliśmy do tego dopuścić). Zbiliśmy się w ciasną grupkę z Mochą po środku. Psy zaczęły krążyć wokół nas powolnym krokiem, warczały i bacznie się nam przyglądały.Nie mogłam się pozbyć wrażenia, że szukają najlepszego miejsca do atak, a jeśli jeden na nas skoczy, rzucą się wszystkie. Trwaliśmy w tej patowej sytuacji przez kilka bardzo długich minut, aż zauważyliśmy, że stadu towarzyszą ludzie.
Zaczęliśmy do nich krzyczeć, chyba po polsku, a oni ociągając się odgonili w końcu psy, nie żałując kija, wrzasków i wymachiwania rękami. Niechętnie psy odkleiły od nas głodny wzrok i się rozsunęły.
Muszę przyznać, że bardzo raźnie stamtąd spylaliśmy, wciąż czując na sobie te ciężkie spojrzenia.
Nie wiem jak bardzo realne było to niebezpieczeństwo, myślę, że wzbudziliśmy aż takie zainteresowanie też przez Mochę, która dla tych psów była totalną nowością. Nawet ona przez jakiś czas potem była przygaszona i spięta. Powiedzmy, pół godziny, bo potem zdawała się o sprawie zupełnie nie pamiętać.
Po tej i jeszcze kilku przygodach dotarliśmy! Gdzie? Zupełnie nie pamiętam.
Był to na pewno najwyższy szczyt w okolicy i nie jego nazwa jest warta zapamiętania, tylko te widoki!
Trasa powrotna wypadała nam tą samą drogą, co okazało się wcale nie tak nudnym doświadczeniem. Wcześniej, nie wiedząc do końca czy możemy ufać informacjom dotyczącym szlaku, mocno się spieszyliśmy i nie poświęcaliśmy przyrodzie tyle czasu na ile zasługiwała. Za to w drodze powrotnej, mogliśmy się już rozkoszować pięknem okolicy i przy okazji szukać miejsca na nocleg. Mocha, jakby również wyczuła, że najbardziej emocjonująca część wycieczki już za nami, uspokoiła się, a wręcz zrobiła senna i marudna. Zmęczyła się faktycznie i nic dziwnego skoro oszczędzanie energii jest jej całkowicie obce, a sposobem na odpoczynek jest bieg 20 m przed nas i położenie się na 30 sekund zanim do niej dotrzemy.
Dość szybko więc zdecydowaliśmy się na bardzo atrakcyjną okolicę z własnym strumyczkiem i osłoną od wiatru w postaci grzbietu góry.
Muczik był chyba zbyt zmęczony żeby wykrzesać z siebie jakikolwiek entuzjazm (pierwszy raz w życiu będzie spała w namiocie!)
Zmęczeni, ale zadowoleni zapakowaliśmy się wszyscy w śpiworki
Nie wiedzieliśmy jeszcze, że czeka nas baaardzo zimna noc, mało snu i dużo drżeniowej termogenezy.
Jakoś tak wyszło, że nie pomyśleliśmy, że znajdujemy się na wysokości ok 2000m, a nasze śpiworki tak świetnie sprawdzające się w samochodzie 1500 m niżej, tutaj mogą już nie być takie niezawodne.
Brak porządnej karimaty również nie ułatwiał sprawy. Przed świtem, czyli w momencie największego zimna i najczarniejszej nocy skostniały Muczik został przymusowo zapakowany do mojego śpiwora i jakoś to dalej poszło.
Wiadomo, że nic tak nie uczy jak własne błędy, najlepiej te bolesne. Mam nadzieję, że jedna noc w górach z nieodpowiednim sprzętem była pierwszą i ostatnią taką lekcją.
Długo nie marudziliśmy, bo w nagrodę za przeżycie nocy zza płachty namiotu wyglądał do nas taki świt
Warto było!